poniedziałek, 6 września 2010

Ruth Rendell- Road Rage

Road Rage, nietłumaczona dotychczas na polski, to kryminał z ekologią w tle, ale nie taki, jakie masowo powstają obecnie, pewnie dlatego, ze napisany został w latach 80-tych, kiedy ekologia nie miała jeszcze statusu religii. O dziwo bowiem "obrońcy środowiska" sa tu czarnymi charakterami.

Jeśli macie podejrzenia, że ekologom nie zawsze chodzi o ochronę żuczków i pszczółek, a często niestety o politykę, wywieranie wpływu na ludzi lub po prostu (a fe) kasę, z przyjemnością przeczytacie tę książkę.

W okolicy Kingsmarkham, miasteczka, z którego pochodzi inspektor Wexford (zresztą bohater całej serii), ma powstać nowa droga. Ponieważ planowana trasa przebiega przez siedlisko unikalnych motyli, okolica zaludnia się demonstracjami ekologicznych aktywistów na czele z najbardziej bojową grupą działaczy przykuwających się do drzew. Aż w końcu najbardziej radykalna grupa, o której nikt wcześniej nie słyszał porywa pięć przypadkowych osób, w tym żonę inspektora Wexforda, i zapowiada, że będzie dokonywać na nich kolejnych egzekucji, jeśli budowa trasy nie zostanie wstrzymana.

Żądanie nietypowe jak na porywaczy- wstrzymanie czy nawet zaniechanie budowy jest decyzją administracyjną, która w każdej chwili może być zmieniona. Ich działania , jak na obrońców motyli wydają się zresztą dość radykalne, i oczywiście nie o motyle tu chodzi. Policjanci, przez domniemany pacyfizm ekologów, mają początkowo problem, czy można ich okreslić jako terrorystów.

Nie zdradzę, jak cała historia skończyła się dla porywaczy i porwanych (poza tym, że była naprawdę nieźle wymyślona). Ok, skończyła się źle, a jedyną osobą, która wyszła z tego bez żadnych szkód była chyba żona inspektora.
Ciekawe były dla mnie kulisy takiego ekoprotestu, to że nie przez przypadek właśnie te, a nie inne obiekty są przedmiotem protestów i wielkiej medialnej akcji, tymczasem inne, często bardziej szkodliwe dla ludzi otacza głucha cisza.
Jakby komuś było jeszcze mało dodatkowych atrakcji, mamy tu jeszcze echa eksperymentu Zimbardo- porywacze-amatorzy, z natury oczywiście łagodne baranki, bardzo szybko rozsmakowują się w swojej roli.
Warto przeczytać ze względu na wątki kryminalne i pozakryminalne. Jedna z lepszych moich lektur wakacyjnych, a przynajmniej najbardziej zapadająca w pamięć.


P.S. Wygląda na to, że Rendell jest całkiem przyzwoitą autorką, choć nie na topie. Przed wakacjami trafiłam na inną jej książkę "W Matni" (Going wrong) i też mam całkiem pozytywne wrażenia. Taka parodia "mrocznego studium obsesyjnej miłości". Jeśli trafię na kolejne jej książki, na pewno nimi nie pogardzę.


wtorek, 6 lipca 2010

Tess Gerritsen- czyli nie wszystko złoto...

...co reklamowane.
Tess Gerritsen reklamowana jest jako mistrzyni thrillera medycznego. Pierwsze skojarzenie to probówki, wirusy, przeszczepy. Czyżby?
Nabyłam kiedyś w pakiecie dwie książki Gerritsen. "Chirurg" ma jeszcze (dość luźne) związki z medycyną, chociaż niekoniecznie takie, jak można się było spodziewać. W Bostonie giną kolejne młode kobiety, przy okazji ktoś dokonuje na nich dośc makabrycznego zabiegu medycznego. Okoliczności kolejnych zabójstw przypominają inną serię sprzed kilku lat, których sprawca został jednak zastrzelony przez ostatnią ofiarę- lekarkę Catherine Cordell.
Czyli klasyczny thriller seryjno-morderczy, złożony z gotowych elementów. Główny wątek jest przyzwoicie poprowadzony, zdarzają się elementy komizmu (niestety czasem niezamierzonego, mnie rozśmieszyły np. opisy mrrrocznej przeszłości mordercy, która, jeśli chodzi o psychologiczne prawdopodobieństwo, jest raczej wytworem inwencji własnej autorki, a nie efektem studiowania przez nią literatury fachowej), ale zupełnym kuriozum jest wątek romantyczny (tak, tak). Po prostu full wypas Harlekin. Piękna ofiara gwałtu i przystojny policjant nie ograniczają się np. do wzajemnej fascynacji stopnia umiarkowanego (na tyle, żeby nieco skomplikowac śledztwo), ale na ostatnich stronach przy dźwiekach Mendelssohna raźno zmierzają przed oblicze pastora.
To kuriozum znalazło swoje wyjaśnienie we wcześniejszej książce Gerritsen- "Telefon po północy". Mój egzemplarz pochodził z wydawnictwa Mira, która jest brandem firmy Harlequin stworzonym na potrzeby "ambitniejszej" (hmmm) literatury. I rzeczywiście, ta książka okazała się świetnie pasować do profilu wydawnictwa- to komedia romantyczna z licznymi elementami zabili go i uciekł.
Historia zaczyna się w momencie, gdy Sarah Fontaine odbiera o północy telefon od pracownika Departamentu stanu Nicka O'Hary z informacją o śmierci swojego nowo -poślubionego męża- Geoffreya. Kolejny telefon, nieco enigmatyczny jest już od samego Geoffreya, Sarah niezwłocznie rusza do Europy na jego spotkanie, jej śladem rusza również Nick O'Hara. Para kursuje po całęj Europie, czasem razem, czasem osobno, depczą im po piętach płatni mordercy, Mossad i CIA. Trup ściele się gęsto a miłość kwitnie ;). Bohaterowie przypominają parę przedszkolaków- ich sukcesy "wywiadowcze" są dziełem przypadku, lub zaćmienia umysłu innych bohaterów, które okazuje się być typową reakcją na pojawienie się pary głównych protagonistów.
Całosć czyta się szybko i bezboleśnie, wskazana jest jednak lektura na kacu lub w stanie ciężkiego niewyspania, kiedy inna lektura jest absolutnie niemożliwa, inaczej szkoda czasu.
No i ostatnia sprawa- w przypadku tej książki związki z medycyną są zerowe, nie należy się więc kierować przy wyborze lektury skojarzeniami z nazwiskiem autorki, lepiej zwracać uwagę na nazwę wydawnictwa.

P.S. "Telefon..." został wylosowany dla mnie w stosikowym losowaniu.

piątek, 4 czerwca 2010

Pod wulkanem- Malcolm Lowry

Książka kultowa, jedna ze 100, 20 czy 10, które każdy musi przeczytać. Książka totalna- o nałogu, miłości, nienawiści, zdradzie a do tego będąca metaforą upadku cywilizacji. Książka, którą wielu czyta z wypiekami na twarzy... a którą ja porzuciłam po 150 stronach.

Jest to zapis ostatniego dnia życia Geoffreya Firmina, byłego konsula brytyjskiego w małym meksykańskim miasteczku, człowieka, który jest alkoholikiem w bardzo zaawansowanym stadium. Większość scen z jego udziałem to dość niezborne wizje, nasycone licznymi elementami filozoficznymi i mistycznymi, które pewnie mają świadczyć o tym, że bohater jest/był (na tym etapie jego życia raczej należałoby użyć czasu przeszłego) inteligentnym człowiekiem i w dodatku nie pije po prostu, ale pije, cierpiąc za miliony. Niestety te właśnie wizje sprawiły między innymi, że nie byłam w stanie dokończyć książki.

Jest jeszcze dwójka innych bohaterów- była żona Konsula Ivonne, która właśnie tego dnia postanawia mu dać ostatnią szansę i jego młodszy brat Hugh. W przypadku tych dwóch postaci ich bieżącym poczynaniom towarzyszą retrospekcje, o dziwo równie męczące jak wizje Konsula, mimo, że ci bohaterowie przeważnie są trzeźwi.
Podsumowując- książka zdecydowanie nie jest dla każdego. Wydaje mi się, że łatwiej odnajdą się w niej poszukiwacze romantycznej legendy otaczającej alkohol i picie, ja niestety do nich nie należę.

Dla mnie 2/6 (2 nie 1 za jedną przejmującą scenę, na 150 stron to jednak trochę mało)

P.S. Książka w ramach wyzwania stosikowego.

środa, 5 maja 2010

Graham Greene- Ministerstwo strachu

Rzadki przypadek książki, którą należy przeczytać jak najszybciej, gdyż niebawem się zdezaktualizuje.
Greene lubi brać na warsztat problemy moralne. Tym razem zastanawia się, kto jest tak naprawdę "złym człowiekiem"- potępiany przez społeczeństwo morderca jednej osoby, czy też może polityczni terroryści, działający dla przysłowiowego dobra ludzkości i przy okazji nie liczący się z konkretnym, pojedynczym ludzkim życiem. Sugeruje odpowiedź, że tak naprawdę godny potępienia jest terrorysta.
Jest tylko jedno duże ALE. Morderca (jest nim główny bohater Arthur Rowe) zabił swoją śmiertelnie chorą i bardzo cierpiącą żonę przedawkowując leki. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że skrócił jej cierpienia i dokonał eutanazji. Być może już za kilka lat Rowe od początku byłby bohaterem pozytywnym i społeczny ostracyzm, jakiemu został poddany w swoich czasach (czyli w latach 40), będzie czymś niezrozumiałym. Za kilkanaście lat książka najprawdopodobniej zostanie uznana za niepoprawną politycznie i przestanie być wznawiana, natomiast za 20 spłonie na jakimś stosie))).
Dlatego tym bardziej warto przeczytać ją teraz.

Pomijająć już temat eutanazji- ciekawie zarysowany jest temat pamięci (a co za tym idzie odpowiedzialności i wyrzutów sumienia).
Cała akcja książki jest związana z aferą szpiegowską, w którą został przypadkowo wciągnięty Rowe (a były to czasy II wojny, więc szpiegów nie brakowało). Staje sie celem terrorystów, o których pisałam po wyżej, i w wyniku zamachu na swoją osobę traci pamięć. W tym także pamięć o tym, co zrobił swojej żonie.
Okazuje się, że tracąc pamięć, staje się szczęśliwym (przynajmniej pozornie) człowiekiem, i jako taki zakochuje sie z wzajemnością. Niestety pamięć powoli powraca, mimo, że wybranka Rowe'a walczy, aby tak się nie stało. Bohater staje w końcu przed wyborem, czy przyjąć z powrotem swoją pamięć wraz ze wszystkimi tego powrotu konsekwencjami.
Jakiego dokona wyboru i jak będzie dalej z tym żył?
Polecam, warto sprawdzić.
Moja ocena 5/6

środa, 7 kwietnia 2010

Zatrute życie Anna Małyszewa

Ciekawy rosyjski kryminał.
Osiemnastoletni początkujący artysta Iwan poznaje szesnastoletnią X w trakcie weekendu na daczy. Między dwojgiem młodych ludzi wybucha (oczywiście))) wielkie uczucie, jednak, o czym bohaterowie jeszcze nie wiedzą, są to ostatnie szczęślwe chwile w ich życiu, gdyż mieli pecha poznać się w cieniu Zła, które nieodwołanie zatruje ich życie.
20 lat później Sasza, malarka i konserwatorka, dostaje lukratywne zlecenie od tajemniczej klientki- chodzi o odnowienie obrazu przedstawiającego daczę i namalowanego właśnie przez Iwana, a zwłaszcza przywrócenie zamalowanych fragmentów. Niestety, z przyczyn technicznych jest to niemożliwe. Nie chcąc stracić zarobku, klepiąca biedę malarka, zaczyna prywatne śledztwo. Na początek okazuje się, że autor obrazu zapadł się pod ziemię, a to dopiero początek mniej lub bardziej makabrycznych niespodzianek.
Plusy tej lektury- ciekawa konstrukcja, nieoczywiste rozwiązanie, historia prowadzona z wielu punktów widzenia. Świetne jest tło obyczajowe, zwłaszcza portrety rosyjskich macho (w innych punktach globu kobiety od takich "rarytasów" uciekałyby z krzykiem)), celnie uchwycone niuanse komunistycznej i postkomunistycznej mentalności.
Minus- rozwiązanie jest znane kilkadziesiąt stron przed końcem, wszystkie szczegóły zbrodni są jeszcze łopatologicznie powtórzone w monologu wewnętrznym mordercy, moim zdaniem niepotrzebnie.
Ale za całokształt i ironiczne zakończenie przyznaję:
4,5/6

poniedziałek, 15 marca 2010

Francois Mauriac, Młodzieniec z dawnych lat

Nie, to nie dla tego, że tak szaleję za Mauriacem. Wzięłam udział w stosikowym losowaniu na blogu Przeczytałam Książkę, et voila, oto, co mi wylosowano.
Książka jest listem-pamiętnikiem, jaki na przestrzeni 5 lat pisze Alain Gajac do swojego przyjaciela i mentora (de facto zaś kolegi szkolnego) Donzaca. Podobno zawiera pewne motywy autobiograficzne (na ile udało mi się doczytać), chociaż pewne fakty z życia autora i bohatera stoją w sprzeczności ze sobą.
Krótkie streszcznie: Alain jest przemądrzałym, przesadnie wręcz elokwentnym 17-latkiem z bogatej rodziny. Jego pochodzenie zamiast mu pomagać, jeszcze bardziej alienuje go od świata. Po przedwczesnej śmierci jego brata, to na nim koncentrują się wszystkie (głównie dynastyczne) plany matki, i to najwyraźniej podcina mu skrzydła. Potrzeba kilku kolejnych lat, żeby zdecydował się, co chce robić w życiu. Z tego stanu marazmu wyrwie go dopiero kolejna tragedia, która wydarzy się w jego otoczeniu.
Czyli, mówiąc w skrócie, jest to kolejna opowieść o dojrzewaniu, tyle, że takim, które dokonuje się bardziej przez upływ czasu, a nie nadzwyczajne działania bohatera. Co z tego wynika? Nuda i dłużyzny. Może dzięki temu książka lepiej naśladuje prawdziwe życie, w którym trudno o nadzwyczajne wydarzenia i niesamowite zwroty akcji, ale brak tejże w książce był dla mnie męczący.
Dojrzewanie w jakimś stopniu dotyczy wszystkich bohaterów (a przynajmniej tych, którym dane jest dożyć do końca opowieści), łącznie z tymi najstarszymi. Prawie każdy uświadamia sobie swoje powołanie, lub rewiduje dotychczasowe poglądy, tyle, że dla niektórych, głównie z racji wieku, ta świadomość przychodzi za późno.
Powołaniem głównego bohatera, jak przystało na porte parole autora, okazuje się pisarstwo. Poprzednią książką o podobnej tematyce, którą zdarzyło mi się przeczytać były Wyznania Patrycjusza Marai. Trudno jednak o dwie bardziej różne książki. U Marai detaliczny opis rodzinnego miasta, domu (do dziś pamiętam nietypową topografię jego domu), rodziny, epoki, w której przyszło mu żyć, u Mauriaca tło jest ledwo widoczne, wszelkie interakcje zachodzą między kilkorgiem bohaterów, a zwłaszcza między matką a synem. Marai zbiera doświadczenia i podróuje po całej Europie, bohater Mauriaca głównie pracuje nad swoimi emocjami, a do Paryża udaje się dopiero w ostatnim rozdziale.
Te różnice tym bardziej mnie uderzyły, że ich proza, pisana w podobnym wieku i podobnym czasie (lata 30-te u Mauriaca,30/40-te u Marai), wydaje się podobna- kameralna, psychologiczna, niestroniąca od tematów z pogranicza etyki.
Mam trochę mieszane uczucia co do tej lektury, nie jest to przysłowiowy "stronoprzewracacz" i wymaga pewnego wysiłku. Z powieściami psychologicznymi jest tak, że albo problemy bohaterów możemy uznać za kosmicznie odległe, lub wprost przeciwnie, dotykające naszego życia, dla mnie najwyraźniej okazały się zbyt bliskie, stąd nieco zredukowana przyjemność lektury.
Jeśli ktoś będzie miał jednak ochotę również się pomęczyć w przerwie między książkami, które same się czytają, warto , żeby miał na uwadze tę lekturę.

Ocena 4/6

piątek, 12 marca 2010

Chodźmy razem*- czyli dlaczego obraziłam się na chick lit

*Josie Lloyd i Emlyn Rees oczywiście

Chick lit (literatura dla kurczaków???))) to bardziej zjawisko socjologiczne niż literackie. W którymś momencie sprytni spece od marketingu uznali, że klasyczny romans z galopującymi końmi, wojną secesyjną i innymi atrybutami, nijak ma się do życia współczesnej 20-30 letniej czytelniczki zasuwającej w biurze i umawiającej sią na randki internetowe. Wtedy powstał chick lit- z bohaterką będącą klonem swojej czytelniczki i okazał sie strzałem w dziesiątkę. Miliony zaczęły fascynować się życiem Bridget czy Zakupoholiczki. Taki target nie dał się zignorować. Do romantycznej akcji szybko dołączono pochwałę kupowania i dbałości o swój wygląd. Teksty zaroiły się od przeróżnych marek (z reguły dostępnych na rynku brytyjskim lub amerykański, ale gdyby kiedyś Harvey Nichols lub Nicole Farhi zdecydowali się wejśc na polski rynek - dzięki Zakupoholiczce jestem przygotowana))).
Za marketingiem szybciutko poszła też innego rodzaju propaganda.
Większość chick litów składa się z elementów do składania- jest grono przyjaciółek, nieodzowny kolega gej, kariera w korporacji (nie jakaś wybitna, zazwyczaj jest to zwykłe przekładanie papierów), panny młode masowo uciekające sprzed ołtarza od konserwatywnych narzeczonych, szczęście w ramionach specjalistów od tarota i feng shui (którzy na koniec okazują się ukrytymi milionerami- oczywiście po to, aby sponsorować zakupy u Harvey Nicksa))). Wszystko okraszone humorem (ta okrasa z ksiązki na książkę wydaje się jednak coraz cieńsza, np u takiej Isabel Wolff IMO stopniała prawie do zera). I tak dalej.
Łyka się taka lekturę bezboleśnie: w wannie, zatłoczonym autobusie (szczególnie gdy sie stoi nas jednej nodze). I nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że nie tylko czyta po raz 20-sty to samo, ale są to treści, które budzą w nim sprzeciw. Coś takiego przeżyłam przy okazji lektury "Chodźmy razem". Opowiada o "miłości" (po tym, co napisze dalej trudno nie wziąć mi tego słowa w cudzysłów) Jacka, którego hobby jest zaliczanie panienek na imprezach i słodkiej, a mimo to nie mniej od niego doświadczonej, Amy.
Nie o fabułę jednak tym mi chodzi. Doszłam do momentu, kiedy obydwoje bohaterów decyduje się, że chcą być razem. I co? NATYCHMIAST idą do łóżka. W tym momencie miałam uczucie deja vu. Tak robią wszystkie bohaterki (i bohaterowie) chik- litów, poza tymi, których akcja urywa się, gdy związki są w fazie projektu.
Abstrahuję tu od oceny takiego zachowania, w życiu różnie bywa. jednak w świecie chick litu bywa tak ZAWSZE. Zaczęłam sie zastanawiać, czy może istnieje w amerykańskich wydawnictwach taka instrukcja pisania produktów dla młodych kobiet, a jeżeli tak, to jakie intencje przyświecały komuś, kto ją stworzył. Myślę, że raczej mało chlubne. Można wprawdzie debatować, czy książka może mieć wpływ na zycie jej czytelniczki, zwłaszcza taka produkowana masowo. Może jedna nie, ale 30-ta taka książka już tak. Ostatecznei kropla drąży skałę.
Zresztą w samym "Chodźmy razem" widać, jak dalej się rozwijają tak zaczęte związki. Po pierwszym kryzysie, którego tłem jest domniemany brak wierności Jacka, Amy czmycha gdzie pieprz rośnie (bo ostatecznie niby dlaczego miałaby mu ufać?). Wprawdzie wraca, i wszystko kończy się wielkim Happy Endem, mam jednak przeczucie, że jest to powrót tylko do czasu kolejnego kryzysu.
Od oceny się powstrzymam, bo nie o ocenę tu tym razem chodzi.