poniedziałek, 15 marca 2010

Francois Mauriac, Młodzieniec z dawnych lat

Nie, to nie dla tego, że tak szaleję za Mauriacem. Wzięłam udział w stosikowym losowaniu na blogu Przeczytałam Książkę, et voila, oto, co mi wylosowano.
Książka jest listem-pamiętnikiem, jaki na przestrzeni 5 lat pisze Alain Gajac do swojego przyjaciela i mentora (de facto zaś kolegi szkolnego) Donzaca. Podobno zawiera pewne motywy autobiograficzne (na ile udało mi się doczytać), chociaż pewne fakty z życia autora i bohatera stoją w sprzeczności ze sobą.
Krótkie streszcznie: Alain jest przemądrzałym, przesadnie wręcz elokwentnym 17-latkiem z bogatej rodziny. Jego pochodzenie zamiast mu pomagać, jeszcze bardziej alienuje go od świata. Po przedwczesnej śmierci jego brata, to na nim koncentrują się wszystkie (głównie dynastyczne) plany matki, i to najwyraźniej podcina mu skrzydła. Potrzeba kilku kolejnych lat, żeby zdecydował się, co chce robić w życiu. Z tego stanu marazmu wyrwie go dopiero kolejna tragedia, która wydarzy się w jego otoczeniu.
Czyli, mówiąc w skrócie, jest to kolejna opowieść o dojrzewaniu, tyle, że takim, które dokonuje się bardziej przez upływ czasu, a nie nadzwyczajne działania bohatera. Co z tego wynika? Nuda i dłużyzny. Może dzięki temu książka lepiej naśladuje prawdziwe życie, w którym trudno o nadzwyczajne wydarzenia i niesamowite zwroty akcji, ale brak tejże w książce był dla mnie męczący.
Dojrzewanie w jakimś stopniu dotyczy wszystkich bohaterów (a przynajmniej tych, którym dane jest dożyć do końca opowieści), łącznie z tymi najstarszymi. Prawie każdy uświadamia sobie swoje powołanie, lub rewiduje dotychczasowe poglądy, tyle, że dla niektórych, głównie z racji wieku, ta świadomość przychodzi za późno.
Powołaniem głównego bohatera, jak przystało na porte parole autora, okazuje się pisarstwo. Poprzednią książką o podobnej tematyce, którą zdarzyło mi się przeczytać były Wyznania Patrycjusza Marai. Trudno jednak o dwie bardziej różne książki. U Marai detaliczny opis rodzinnego miasta, domu (do dziś pamiętam nietypową topografię jego domu), rodziny, epoki, w której przyszło mu żyć, u Mauriaca tło jest ledwo widoczne, wszelkie interakcje zachodzą między kilkorgiem bohaterów, a zwłaszcza między matką a synem. Marai zbiera doświadczenia i podróuje po całej Europie, bohater Mauriaca głównie pracuje nad swoimi emocjami, a do Paryża udaje się dopiero w ostatnim rozdziale.
Te różnice tym bardziej mnie uderzyły, że ich proza, pisana w podobnym wieku i podobnym czasie (lata 30-te u Mauriaca,30/40-te u Marai), wydaje się podobna- kameralna, psychologiczna, niestroniąca od tematów z pogranicza etyki.
Mam trochę mieszane uczucia co do tej lektury, nie jest to przysłowiowy "stronoprzewracacz" i wymaga pewnego wysiłku. Z powieściami psychologicznymi jest tak, że albo problemy bohaterów możemy uznać za kosmicznie odległe, lub wprost przeciwnie, dotykające naszego życia, dla mnie najwyraźniej okazały się zbyt bliskie, stąd nieco zredukowana przyjemność lektury.
Jeśli ktoś będzie miał jednak ochotę również się pomęczyć w przerwie między książkami, które same się czytają, warto , żeby miał na uwadze tę lekturę.

Ocena 4/6

piątek, 12 marca 2010

Chodźmy razem*- czyli dlaczego obraziłam się na chick lit

*Josie Lloyd i Emlyn Rees oczywiście

Chick lit (literatura dla kurczaków???))) to bardziej zjawisko socjologiczne niż literackie. W którymś momencie sprytni spece od marketingu uznali, że klasyczny romans z galopującymi końmi, wojną secesyjną i innymi atrybutami, nijak ma się do życia współczesnej 20-30 letniej czytelniczki zasuwającej w biurze i umawiającej sią na randki internetowe. Wtedy powstał chick lit- z bohaterką będącą klonem swojej czytelniczki i okazał sie strzałem w dziesiątkę. Miliony zaczęły fascynować się życiem Bridget czy Zakupoholiczki. Taki target nie dał się zignorować. Do romantycznej akcji szybko dołączono pochwałę kupowania i dbałości o swój wygląd. Teksty zaroiły się od przeróżnych marek (z reguły dostępnych na rynku brytyjskim lub amerykański, ale gdyby kiedyś Harvey Nichols lub Nicole Farhi zdecydowali się wejśc na polski rynek - dzięki Zakupoholiczce jestem przygotowana))).
Za marketingiem szybciutko poszła też innego rodzaju propaganda.
Większość chick litów składa się z elementów do składania- jest grono przyjaciółek, nieodzowny kolega gej, kariera w korporacji (nie jakaś wybitna, zazwyczaj jest to zwykłe przekładanie papierów), panny młode masowo uciekające sprzed ołtarza od konserwatywnych narzeczonych, szczęście w ramionach specjalistów od tarota i feng shui (którzy na koniec okazują się ukrytymi milionerami- oczywiście po to, aby sponsorować zakupy u Harvey Nicksa))). Wszystko okraszone humorem (ta okrasa z ksiązki na książkę wydaje się jednak coraz cieńsza, np u takiej Isabel Wolff IMO stopniała prawie do zera). I tak dalej.
Łyka się taka lekturę bezboleśnie: w wannie, zatłoczonym autobusie (szczególnie gdy sie stoi nas jednej nodze). I nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że nie tylko czyta po raz 20-sty to samo, ale są to treści, które budzą w nim sprzeciw. Coś takiego przeżyłam przy okazji lektury "Chodźmy razem". Opowiada o "miłości" (po tym, co napisze dalej trudno nie wziąć mi tego słowa w cudzysłów) Jacka, którego hobby jest zaliczanie panienek na imprezach i słodkiej, a mimo to nie mniej od niego doświadczonej, Amy.
Nie o fabułę jednak tym mi chodzi. Doszłam do momentu, kiedy obydwoje bohaterów decyduje się, że chcą być razem. I co? NATYCHMIAST idą do łóżka. W tym momencie miałam uczucie deja vu. Tak robią wszystkie bohaterki (i bohaterowie) chik- litów, poza tymi, których akcja urywa się, gdy związki są w fazie projektu.
Abstrahuję tu od oceny takiego zachowania, w życiu różnie bywa. jednak w świecie chick litu bywa tak ZAWSZE. Zaczęłam sie zastanawiać, czy może istnieje w amerykańskich wydawnictwach taka instrukcja pisania produktów dla młodych kobiet, a jeżeli tak, to jakie intencje przyświecały komuś, kto ją stworzył. Myślę, że raczej mało chlubne. Można wprawdzie debatować, czy książka może mieć wpływ na zycie jej czytelniczki, zwłaszcza taka produkowana masowo. Może jedna nie, ale 30-ta taka książka już tak. Ostatecznei kropla drąży skałę.
Zresztą w samym "Chodźmy razem" widać, jak dalej się rozwijają tak zaczęte związki. Po pierwszym kryzysie, którego tłem jest domniemany brak wierności Jacka, Amy czmycha gdzie pieprz rośnie (bo ostatecznie niby dlaczego miałaby mu ufać?). Wprawdzie wraca, i wszystko kończy się wielkim Happy Endem, mam jednak przeczucie, że jest to powrót tylko do czasu kolejnego kryzysu.
Od oceny się powstrzymam, bo nie o ocenę tu tym razem chodzi.