piątek, 29 lipca 2011

Rajski ptak w klatce, czyli Magdalena Samozwaniec


Pamiętacie "Marię i Magdalenę" czyli szalone siostry Kossak (Marię Pawlikowską-Jasnorzewską i Magdalenę Samozwaniec) - artystki, sawantki, czasami birbantki, niezmordowane kolekcjonerki męskich serc? Ich rodzinę - na czele z papą Wojciechem Kossakiem - świetnym malarzem i towarzyskim człowiekiem, do którego lgnęła cała śmietanka towarzyska Krakowa początku XX wieku? Ich znajomych, do których zaliczały się zapewne prawie wszystkie wielkie nazwiska polskiej kultury dwudziestolecia międzywojennego (a przynajmniej te, które były związane z Krakowem lub Warszawą). Ich gniazdo rodzinnę - Kossakówkę - wypełniona obrazami (nie tylko Kossaków) rezydencję w centrum Krakowa?
Cały ten malowniczy świat skończył się we wrześniu '39. Magdalena Samozwaniec zakończyła historię swojej rodziny właśnie na tej dacie.
Wspomnienia Zygmunta Niewidowskiego, drugiego męża Magdaleny Samozwaniec, są uzupełnieniem tej historii. Już na początku wojny Madzia zostaje sierotą, niedługo po jej zakończeniu umiera jej ukochana siostra - Lilka (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska). Magdalena, niczym ostatni Murzynek u Agathy Christie, zostaje sama, może nie całkiem, zawsze w jej towarzystwie kręci się Zygmunt - młodszy od niej o prawie dwie dekady obrotny urzędnik, który świetnie daje sobie radę w każdym ustroju - czy to wojna, czy komuna. Nietypowa para szybko bierze ślub.
Co zostaje po wojnie z dawnego blasku - niewątpliwie Magdalena- dalej jest nieco szalona, miłośniczka fajnych ciuchów, wizyt u fryzjera, która za wszelką cenę stara się być szczęśliwa. (fanom "starej Chmielewskiej" podpowiadam, że mocno przypomina jej bohaterkę - Joannę, także ze względu na "wieczną młodość".
Ze stada przyjaciół artystów zostały zaledwie niedobitki, z którymi można pograć w brydża w Oborach, zamiast Kossakówki - kawalerka na warszawskiej Woli. Substytutem rautów stały się natomiast spotkania autorskie. Często dla nietypowej widowni:
"Wtem z dala, od strony budowy, dostrzegamy maszerującą w naszą stronę kompanię wojska. Rozpoznaliśmy mundury Ochotniczych Hufców Pracy. Junacy zbliżali się do nas (... z piosenką na ustach. w oczach Madzi zobaczyliśmy przerażenie.
- Boże święty, co ja zrobię?! Cały program diabli wzięli. Święty Antosiu!- proszę Cię, natchnij mnie, od czego by tu zacząć, by rozruszać to wojsko. przecież nie mogę się skompromitować. Antosiu kochany, dostaniesz 50 złotych, jeśli tylko wieczór się uda."
Zamiast wielkiej familii Kossaków Magdalenie zostaje jedynie towarzystwo Zygmunta, postaci wielce enigmatycznej i nie zawsze pozytywnej (przyznaje się choćby do licznych zdrad i np. faktu, że po ślubie ze stresu urwał się "w Polskę", a mam wrażenie, że to nie wyczerpuje katalogu błędów i wypaczeń). Mimo to pisarce jakoś udało się go jakoś ucywilizować. Książka, mimo wszystko, jest pomnikiem utraconej miłości. W dodatku świetnie się ja czyta. Charakteryzuje ją gawędziarski styl, niezwykle podobny do stylu żony, i dobra pamięć do szczegółów i anegdot.
W sumie, to sympatyczna i odprężająca lektura, świetnie nadająca się do walki z chandrą:).

Zapraszam do dyskusji o "Zalotnicy niebieskiej" - TUTAJ.

*"30 lat życia z Madzią", Zygmunt Niewidowski, Wrocław 1988, s.145

piątek, 22 lipca 2011

"Sprawa kryminalna" - J.I. Kraszewski + podziękowania


Projekt Kraszewski trwa od około miesiąca i pora już chyba na pewne podsumowania i uogólnienia. Po przeczytaniu trzydziestu książek (lub ich recenzji) łatwo zauważyć, że w przypadku dzieł JIK-a w ogóle nie należy się sugerować tytułem. Atrakcyjny może skrywać mniej fascynującą treść (i vice versa), często również potrafi wywieść czytelnika na manowce jeśli chodzi o charakter czy wręcz gatunek literacki opowieści. Jak się to ma do "Sprawy kryminalnej"?
Orygowce to majątek jakich wiele na Wołyniu. Podupadłą posiadłość kupuje pewnego dnia "człowiek znikąd" (czyli z Mazowsza) - Daniel Tremmer. Mimo krytyki i zadzierania nosa sąsiadów bierze się za naprawę majątku czyniąc z niego "złote jabłko"- czyli dochodową posiadłość. W wolnych chwilach często odwiedza swoich sąsiadów: Boromińskich - pogrywając w mariasza z papą Boromińskim i dyskutując o książkach z jego córką, dwudziestoparoletnią Leokadią. Młodzi, mając się wyraźnie ku sobie, zachowują się jednak powściągliwie. O małżeństwie, ze względu na to, że Daniel jest ewangelikiem i potomkiem mieszczan, ze względu na uprzedzenia papy Boromińskiego nie ma mowy.
Pewnego dnia Daniel znika. Ślady wskazują na zbójecki napad, jednak nie udaje się odnaleźć ciała. Za śledztwo bierze się dwóch profesjonalistów: asesor Zdenowicz, ostrożny safanduła, który przy pierwszym niepowodzeniu chce wzywać na pomoc wyższe instancje oraz pisarz sądowy Platon Symforionowicz Małejko - prawdziwy pies gończy w ludzkiej (choć niezbyt okazałej) postaci. Kryminalistyka na Wołyniu w latach 20 XIX wieku była jeszcze w powijakach, mimo to Małejko wykonuje wiele czynności znanych i współczesnym policjantom, min. fachowo zabezpiecza ślady. szybko jednak dochodzi do wniosku, że ślady same sobie przeczą, dziwne wydaje mu się również zachowanie niektórych osób z otoczenia zaginionego (w tym panny Leokadii i wiernego służącego).
Nie powinnam już pisać ani słowa więcej, gdyż każda sugestia sprawi, że będziecie znali rozwiązanie zagadki jeszcze przed przeczytaniem. Nie jest to czysty kryminał, akcja szybko skręca w stronę powieści obyczajowej, stąd wydaje mi się, że tytuł jednak jest mylący:). Nacisk w ksiażce położony jest na intrygę, zawikłaną niczym węzeł gordyjski. Do jej dodatkowego skomplikowania przyczynia się pisarz Małejko, który nie odpuści, póki nie rozwiąże zagadki...aż do ostatniego szczegółu.
Powieść o wartkiej akcji i lekko sensacyjnym posmaku czyta się niezwykle szybko. Warto poznać tę jedną z pierwszych prób zaszczepienia kryminałów na polskim gruncie. Zwłaszcza, że Kraszewski zrobił to ... zupełnie po swojemu. Miłośników kryminałów jego pomysły albo skonsternują, albo rozczulą staroświeckim wdziękiem.

***

Po blogach przewala się właśnie zabawa ONE LOVELY BLOG AWARD.

Serdecznie dziękuję za nominacje: Książkowcowi, Agnesto, Soulmate, Guciamal i Karolinie:). Miło mi, że nie tylko wpadacie w moje skromne progi i komentujecie, ale jeszcze zdecydowałyście się to dodatkowo uhonorować. I to w dodatku masowo! DZIĘKUJĘ BARDZO:))))

Kolejnych nominacji nie będzie choćby z tego względu, że byłoby to już niepotrzebne mnożenie bytów: moje ulubione blogi albo już zostały wyróżnione, albo niestety przeżywają właśnie kryzys twórczy (a w takim wypadku nominacja może go tylko pogłębić).
Co do moich mrocznych sekretów: miałam zdradzić kilka z tych nic nie znaczących szczegółów, np. czy wolę kawę, czy herbatę. Jednak poranny przegląd blogów uświadomił mi, ze n-ta spowiedź z rzędu jest po prostu nudna. Dlatego też, nie chcąc Was zanudzać, powstrzymam się i od tego:). Może następnym razem (niemożliwe, aby niebawem nie pojawił się kolejny łańcuszek).

środa, 20 lipca 2011

Mad mix czyli Grochola, piłka nożna i powrót skandynawskich klimatów

Mimo, że Katarzyna Grochola króluje na rynku polskiej literatury popularnej, jakoś dotychczas udawało mi się omijać jej książki. Jakoś trzymałam się stereotypu, że to byle co, tymczasem na tle swojego segmentu (literatura dla pań polskich autorek) "Kryształowy Anioł" prezentuje się całkiem nieźle: trochę humoru, sprawne operowanie językiem...
Naszła mnie jednak taka refleksja. Kiedyś punktem kulminacyjnym każdej romantycznej opowieści był ślub. Potem (powiedzmy) erotyczne spełnienie. Obecnie takim punktem, w którym zbiegają się wszystkie nitki jest rozwód. Bez porządnego rozwodu na koncie nic w zasadzie nie wiemy o sobie, nie ma też co marzyć bez niego o szczęściu. Poza tym rozwód to wydarzenia atrakcyjne społecznie. Może balów debiutantek rozwódek jeszcze w PL nie ma, ale wieczorki rozwodowe to już norma. W dodatku to wydarzenie do którego warto przygotować się jak najwcześniej, najlepiej jeszcze przed poznaniem kandydata na (eks) męża. Artykuły w stylu "nowe życie po rozwodzie" można spotkać już nawet w czasopismach dla nastolatek. Ja chwilowo już zaspokoiłam swoje zapotrzebowanie na te tematykę:).

Jakiś czas temu bardzo spodobała mi się książka Ismaila Kadare. Potem z pewną przykrością obserwowałam, jak kolejnym blogowym czytelniczkom podobała się nieco mniej, albo wcale. Teraz będzie kolejny dowód na to, że jestem książkowy mutantem i mam dziwny gust. Przeczytałam powszechnie chwalone "Oczyszczenie" Sofi Oksanen i owszem, obiektywnie przyznaję, że książka jest niezła. Subiektywnie jednak - spłynęła po mnie jak woda po kaczce.
Zastanawiałam się dlaczego- otóż książka składa się z 3 wartstw:
- rodzinnej tragedii, połączonej z wątkiem winy i kary
- motywowi "kobieta w ekstremalnych czasach", a konkretnie temu, ze kobiety w trudnych czasach maja przerąbane, ostatecznie to właśnie one są zazwyczaj ofiarami gwałtów
- parszywa rzeczywistość w wojennej i sowieckiej Estonii.
Otóż mam wrażenie, że dwie wartstwy ogólne deprecjonują winę bohaterki (czy bohaterek, ale najbardziej chodzi tu o jedną), o której mowa w wątku osobistym, a przez to jakby unieważniają cały ten wątek. Cenię historie z moralnymi dylematami, ale tu jest ona roztopiona w ogólnohistorycznym bagienku, przez co odpowiedzialność bohaterki się rozmywa... i robi się z tego po prostu historia o strasznych czasach albo przekleństwie bycia kobietą.
"Jak futbol wyjaśnia świat, czyli nieprawdopodobna teoria globalizacji" Franklina Foera dosłownie wepchnęła mi się w ręce w bibliotece. Uznałam, że muszę ją przeczytać, a nuż trafię na jakiś ciekawy szczegół, który będzie pasował do polskich "wojen futbolowych"*.
Książka jest połączeniem reportażu z socjologiczną analizą i esejem. Autor bierze na warsztat różne ciekawe zjawiska z pogranicza futbolu (np. ruchy niepodległościowe rozwijające się na bazie ruchów kibicowskich, wolność słowa na stadionie, handel zawodnikami, kwestie nienawiści etnicznej, korupcję...). Każdej analizie towarzyszy wizja lokalna, autor przy okazji pisania książki zwiedził kawał świata - od Brazylii do Lwowa. Główna teza książki jest taka, że w piłce nożnej odbijają się wszelkie lokalne problemy i tematy, słowem... wyjaśnia ona świat. Jest też wentylem bezpieczeństwa i antidotum na globalizację (a to dzięki odbudowie więzi lokalnych).
Ja przeczytałam jednym tchem, chociaż jeśli chodzi o futbol jestem typową kobietą (ale robię w tej dziedzinie stałe postępy). Książka jednak zbiera niezłe noty także wśród znawców tematu, czyli kibiców (jeden z licznych dowodów tutaj).

"Nocna zamieć" załapała się do notki w ostatniej chwili. W zasadzie mam już szczerze dość skandynawskich kryminałów, ale temu dałam szansę, choćby dlatego, że żeby ją przeczytać musiałam odczekać pół roku w kolejce. Zecydowanie było warto.
To bardziej powieść psychologiczna, o radzeniu sobie ze stratą i żałobie. Opowiada o małżeństwie (Katrine i Johanie), które hobbystycznie zajmuje się odnawianiem starych domów, następnie sprzedaje je za dużo wyższą cenę...i szuka kolejnego architektonicznego rarytasu. Tym sposobem trafiają na XIX-wieczne gospodarstwo na Olandii (drugiej co do wielkości szwedzkiej wyspy), położone nad samym morzem w towarzystwie dwóch latarni morskich. Już na początku pobytu rodzinę dotyka tragedia. Czy jest to wina domu, który wydaje się być nawiedzony, czy też może korzenie rodzinnego dramatu kryją się w przeszłości? Warto sprawdzić:). Zresztą - ja sprawdzałam przez pół nocy i w tej chwili muszę niezwłocznie udać się na kawę:).






* w końcu trafiłam na historię FC Barcelona, tyle że.. opisuje ona sytuację zupełnie odwrotną od polskiej

poniedziałek, 18 lipca 2011

"W nadziei na lepsze jutro" - Ewa Bauer

Do przeczytania tej książki skłoniła mnie ciekawość. Nieczęsto się zdarza, aby za pisanie książek wzięła się osoba znajoma, nawet, jeśli w tym przypadku to znajomość czysto wirtualna. Ta ciekawość wywiodła mnie w rzadko ostatnio odwiedzane tereny, to znaczy w stronę lekkich, obyczajowych czytadeł skierowanych raczej do kobiet. Dlaczego właśnie do nich? Sporo miejsca w książce poświęcone jest uczuciom i działaniom motywowanym emocjami, co sprawia, że lektura może sprawiać męskim czytelnikom trudność porównywalną z rozmową o uczuciach z własną partnerką.
Bohaterami książki jest para trzydziestoparolatków (Robert i Anna) i kilka osób, których los postawi na ich drodze. Cechą wspólną niemal wszystkich bohaterów jest niedojrzałość. Mocno reagują na niepowodzenia, poddają się impulsom, nawet, jeśli pracują nad swoim związkiem, za chwilę potrafią całą tę pracę wrzucić do kosza... Słowem: potrafią nieźle namotać.

Skutkiem tego jest porządnie skomplikowana fabuła (stopień komplikacji przedstawiony na załączonym zdjęciu). Widać, że autorka wymyśla kolejne jej zakręty z duża łatwością i przyjemnością. Myślicie, że nie jest możliwe umieszczenie takiej liczby wydarzeń i zakrętów losu na niewiele ponad 160 stronach? Autorce jednak się to udaje. Ceną za to jest jednak spore skondensowanie fabuły, niekiedy, zwłaszcza przy streszczaniu dawnych losów bohaterów, czytanie wymaga pewnej koncentracji. Trudno mi określić, czy taka skrótowość książki jest wadą czy zaletą. Skojarzyła mi się ona z kakao instat. Są zwolennicy wersji skondensowanej - prosto z opakowania, inni wolą rozpuszczoną. Ja zazwyczaj należę do tej pierwszej grupy - w ksiażkach nałogowo pomijam wszelkie opisy i dłużyzny.
W książce da się jednak wyczuć pewien pośpiech. Mam wrażenie, że to przez fakt, że Ewa Bauer (jak można wyczytać w notce na tylnej okładce), jest osobą bardzo zajętą, a pisanie odkładała na przysłowiową emeryturę, nie było jej dane w pełni rozwinąć pisarskich skrzydeł. Emerytura jest wprawdzie dopiero w dalekiej perspektywie, ale mam nadzieję, że pisarce uda się znaleźć nieco wolnego czasu, w którym uda jej się dopracowac kolejną książkę tak, że czytelnikom opadnie szczęka. Znając jej talent do wymyślania fabuł, wydaje mi się, że jest to możliwe:).


źródło zdjęcia nr 2


Za książkę dziękuję wydawnictu Radwan i Autorce.

sobota, 16 lipca 2011

"Przygody człowieka myślącego" - Maria Dąbrowska


"Przygody..." zaczynają się jak typowa szlachecka saga rodzinna. Rok 1870. Konstanty Domont, dziedzic wielkopolskiego majątku Wrombczyn, sprowadza sobie z Warszawy żonę - piękną, choć nieposażną pannę. Niebawem rodzą się 2 córki, żona zapada na zdrowiu, umiera, dziedzic się rozpija...
Chwila moment, ta saga chyba pędzi zbyt szybko. Dwa rozdziały później córki nagle już ożenione, rodzą się kolejne dzieci. I tu dopiero akcja nieco zwalnia. Bo dopiero te dzieci - kuzynostwo Wochelscy i Tomyscy, będą właściwymi bohaterami książki. I na ich przykładzie Dąbrowska nakreśli nam losy polskiej inteligencji w pierwszej połowie dwudziestego wieku.
Proponuję teraz rozsiąść się wygodnie, bo nie będzie to przyjemna lektura. Podróż z Wochelskimi i Tomyskimi po bezdrożach polskiej historii przypominała mi jeśli nie wizytę Marsjan, to przynajmniej szkolną wymianę z Japonią. Totalny szok kulturowy.
Czego możemy dowiedzieć o warstwie inteligenckiej w przedwojennej Polsce?
Są nudziarzami. Nawet, jeśli wchodzą w wymyślne układy towarzysko-erotyczne: przynudzają. Nie wiem, jak to możliwe, ale właśnie tak jest.
Najwięksi nudziarze, o dziwo, zajmują się twórczością (pisaniem lub malarstwem, a czasem jednym i drugim). Do malarstwa trudno mi się odnieść, ale zastanawiam się, jak mozna było uprawiać kreatywny zawód nie mając wiele do powiedzenia na codzień? Albo, co gorsza, mając pustkę w środku?
Są bierni i wypaleni. Ich reakcją na wydarzenia dziejowe nie jest próba działania, ale kwękanie: ten źle, tamtem niedobrze, AK zorganizowane do niczego, polska armia to jakiś żart. Kontakt z takimi ludźmi np. w czasie wojny musiał skutecznie odbierać nadzieję. Jednym z alternatywnych tytułów dla tej książki miał brzmieć: "Myśląca trzcina" - nader adekwatnei do treści. Czy przypadkiem, jeśli inteligencja rościła sobie jakieś prawa do przewodniej roli w społeczeństwie, nie powinni raczej go inspirować i motywować?
Dość często rozmawiają używając cytatów z książek. OK - rozumiem, że wiele w życiu przeczytali, a teraz nie mają specjalnie co zrobić z tą wiedzą, więc pozostaje im wykorzystywanie jej do potyczek słownych.
Uderzyło mnie wykorzenienie: nie jest to jakimś specjalnym zarzutem. Można czerpać ze swojego dziedzictwa, można je odrzucić. Ale jeśli się je odrzuca, warto mieć coś w zamian. A tak, mam wrażenie, że jedynym łącznikiem z przeszłością, a także paradoksalnie - z rzeczywistością, są kolejne oddane gosposie.
Jako prawdziwi inteligenci Wochelscy i Tomyscy interesują się sprawami publicznymi. Jak na potomków szlachty ich zapatrywania mają wprawdzie nieco czerwone zabarwienie, no ale to akurat może nie jest takie dziwne, przynajmniej Dąbrowska nie kazała się swoim bohaterom zapisać do KPP. Namiętnie zwalczają (głównie piórem) zarówno narodowców jak i piłsudczyków. Przy czym są tak konsekwentni w swoich wyborach, że dla ich obrony są gotowi zrujnować nawet swoje życie prywatne (jedna z bohaterek ze wstrętem odrzuca rękę ukochanego, który jak na złość jest narodowcem).
Niektóre opinie, włożone w usta bohaterów budziły moją konsternację, jak choćby o "faszyście, który próbował odpokutować swoje winy walcząc z faszystami"- o zwolenniku ruchu narodowego rozstrzelanym przez Niemców, czy wielokrotnie powtarzana opinia o "Polsce, która za swoje grzechy została ukarana okupacją" (przy czym chodziło głownie o grzechy wobec polskiego ruchu robotniczego). Być może mam słabe wyczucie kontekstu i epoki, ale hasła te sprawiały mi wrażenie przeniesionych z czasów Gomułki.
Odwołuję się teraz do stereotypów, które zagnieździly się w mojej głowie, ale bohaterowie w ogóle nie przypominali mi inteligencji przedwojennej, a raczej PRL-owską (a idąc tym tropem , także tą post-PRL-owską, czyli całkiem wspólczesną). Jakoś brak było mi u nich rozmachu. Zamiast tego ostrożność, zabezpieczanie sobie bytu i poprzestawanie na małym. Także intelektualnie.
być może rozwiązanie zagadki tkwi w czasie, kiedy książka powstawała. Dąbrowska pisała i przerabiała ją do śmierci (w 1965), zresztą nie zakończyła ostatecznej redakcji, ostatnie rozdziały, często napisane wiele lat wcześniej, zostały wklejone w formie nie zrewidowanej przez autorkę. Zapewne musiała kombinować, co napisać, żeby dało się przemycić trochę przemilczanych zazwyczaj informacji (17 września, wywózki, mam wrażenie, że mignęła mi gdzieś nawet informacja o Katyniu), i może za tę cenę zrobiła z przedwojennej inteligencji stado nadętych kunktatorów. Być może zresztą tak sobie to tylko wyobrażam.
Drugim bohaterem książki (poza inteligentami) jest historia, cały pomysł książki zasadzał się zresztą na konfrontacji jednostki z historią. Dzieje Polski ulegają jednak w książce kondensacji. Akcja zaczyna się po Powstaniu Styczniowym, tyle, że ok 60% objętości zajmuje druga Wojna Światowa, a jedną czwartą - Powstanie Warszawskie. W tym miejscu bohaterowie dochodzą do ściany, zostały już tylko zgliszcza i brak nadziei. Jak dalej żyć, gdy przeżyło się koniec świata? Czy wtedy obowiązują jeszcze wcześniejsze zasady, czy nie ma to większego znaczenia?
"Przygody.." ze względu na poruszanie historycznych tematów tabu związanych z okupacją sowiecką, musiały być w swoim czasie hitem na rynku. Jednak punkt ciężkości jeśli chodzi o okrucieństwa wojny, przesunięty jest na na czesć dotyczącą okupacji niemieckiej. Autorkę można przyłapać na zaskakujących niekonsekwencjach. Jedna z bohaterek, która była świadkiem wywózki swoich krewnych na Wschód (i z której to wywózki już nie powrócili), po kilku latach z całą powagą tłumaczy nastoletniemu kuzynowi, że komuniści to ludzie, którzy chcą dobra całej ludzkości. Mam nadzieję, że wyjaśnieniem tak zaskakujących stwierdzeń jest fakt, że znajdowały się w części niepoddanej ostatecznej redakcji przez Dąbrowską, a nie wynikałyby z szaleństwa bohaterki:).
Jest jeszcze trzeci motyw przewodni - życie prywatne bohaterów, ale jak na książkę, która rozgrywa się na przestrzeni 70 lat jest go stosunkowo ...mało. wszystko przez to, że bohaterowie raczej wybrali sztukę lub powołanie (nauczycielstwo), więc na życie prywatne siłą rzeczy zostało mniej przestrzeni (a na rodzinne nie zostało go wcale). Największe wrażenie z tych wątków prywatnych zrobił na mnie opis żałoby jednej z bohaterek, oparty pewnie na osobistych przeżyciach Dąbrowskiej - majstersztyk.
Tyle jeśli chodzi o treść. Jak natomiast wypadają "Przygody człowieka myślącego' pod względem literackim?
Doskonale. Autorka nie tylko perfekcyjnie włada językiem, ale doskonale żongluje też symbolami, powtarzającymi się motywami (np. ciągła - na przestrzeni 70 lat - konieczność przedzierania się przez zielone granice - jak można życ w kraju, który jest permanentnie podzielony?). Świetnie operuje skrótem - akcję dopełniają sny bohaterów, najsilniejsze wrażenie robi taki dwustronicowy - o płonących dzieciach wyrzucanych przez okno - obrazujący tragedię warszawskiego getta.

I fundamentalne pytanie - czytać, czy nie czytać? Szczerze mówiąc - spodziewam się teraz lawiny komentarzy "to nie dla mnie". Na mnie książka zrobiła duże wrażenie, aczkolwiek myślę, że mogłaby być lepsza, gdyby autorka nie uwikłała się w grę z cenzurą (i autocenzurą). Brak wolności słowa to prawdziwa plaga, musiał być potwornie męczący dla twórców, a teraz męczy czytelników. Chociaż prawda zawsze gdzieś wycieknie bocznymi kanałami, a autorce niektórymi obserwacjami udało się wyprzedzić swoje czasy.

źródło zdjęcia:lubimyczytac.pl

wtorek, 12 lipca 2011

"Historie rodzinne" - William Wharton


Geneza tej książki jest dość skomplikowana. 40-letni Wharton, potomek licznej i rozgałęzionej rodziny, zaczął spisywać wspomnienia dotyczące swoich wujów i stryjów (a miał ich łącznie około kilkunastu). 30 lat później w jego życiu wydarzył się cud. Średnio popularny na rodzinnej ziemi (czyli USA) autor stał się nagle bożyszczem literackim w odległym kraju, o którym wcześniej pewnie nawet nie słyszał - Polsce. Gigantyczne nakłady, spore honoraria, wznowienia wszystkich książek- nowszych, starszych. Wreszcie pokazało się dno i w szufladzie, a polscy czytelnicy wołali "jeszcze".
Wyciągnął zatem swoje rodzinne wspomnienia, dopisał komentarze (dotyczące zarówno dalszych losów swoich krewnych , jak i wpływu jaki wywarli na kształtowanie się jego postawy życiowej) i pędem dostarczył wydawcy.
Czytelnik dostaje zatem produkt kombinowany. Autentyczne historie często bywają ciekawe (a równie często nic z nich nie wynika). Późniejsze komentarze nie zawsze mają związek z treścią, mam wrażenie, że pewne skojarzenia istnieją tylko w głowie autora (postawą jednego wuja- troskliwego męża się zachwyca, a innego potępia jako pantoflarza).
Merytorycznie jest to książka wyłącznie dla zagorzałych fanów pisarza. Aczkolwiek nie odradzam. czyta się nieźle, a krótkie rozdziały świetnie będą sprawdzały się na plaży:).

Kraszewski od A do Z (P jak Płodność pisarska)


"Weszło już w oklepane rzeczy powtarzać nieustanne narzekania na moją tak nazwaną płodność pisarską. Każdy czuje się mniej więcej zobowiązany powiedzieć mi słowa prawdy! Mnie to bolesny uśmiech na usta wprowadza. Czy godzi się bowiem wiecznie sądzić wszystkich jednym sądem, mierzyć jedną miarą; kazdy ma warunki moralne swego bytu inne, każdy jest sobą. Ani ja jestem lepszy, że wiele piszę, ani ktoś tam doskonalszy, że pisze mniej. Wieczne słysząc narzekania na niepoprawność, na pośpiech itp., próbowałem inaczej pracować niż dotąd, poprawiać, gładzić. Cóż wynikło? Wynikło to, że to, com poprawiał, było niechybnie zepsute. Może być, że innym służy ta metoda, która mnie na nic się nie zdała: pozwalam na to, że wszystko, co piszę, jest niewykończone, ale inaczej być nie może. Wyjść nikt z natury, z warunkiem swego bytu, nie potrafi. Gwałcąc siebie, nic się dobrego pewnie nie stworzy. Wszyscy baranim głosem wołają na tę moją płodność, niepoprawność, itd., ale nikt się nie zastanowił, że jestem, jakim być musze, bo ja jestem ja. Gorszy jestem od wszystkich, ale inaczej być nie potrafię, jak jestem (...) Jeżeli z tego, com napisał, osądzi mnie teraźniejszość i przyszłośc surowo, słowa nie powiem; zasłużyć na to mogłem; niecierpliwi mnie nade wszystko to wymaganie szczególne, aby wszyscy wykształcili się na jeden kopyt, gdy nie wszyscy przecie są jednej natury ludźmi. Mogę być, powtarzam, gorszy, ale jestem inszy, i takim, jak jestem, zostanę. Rozpisałem się zapewnie niepotrzebnie o tym, ale przyszło mi na myśl, że i tego roku zapewne moje powieści (...) i wspomnienia narobią hałasu na pośpiech niesłychany! Alboż się ja spieszę?..."*

Cytat z listu do wydawcy sporo tłumaczy jeśli chodzi o psychologiczne tło niezwykle intensywnej twórczej aktywności pisarza. A techniczne sekrety?
Przede wszystkim JIK nie pisał, a stenografował. Używał tylko jednego rodzaju gęsich piór - przysyłanych przez matkę i babkę z rodzinnych majątków. Umiejętnie zatemperowane służyły do pisania, a z nieprzydatnych przycinał sobie munsztuczki do cybucha. No i teraz konkurs - co to są w zasadzie te munsztuczki:)?


A o współczesnym symbolu płodności TU.

* Józef Ignacy Kraszewski, Wincenty Danek (oprac), Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych, Warszawa 1962, s.286-7
źródło zdjęcia: irka.com.pl

piątek, 8 lipca 2011

U babuni - J.I.Kraszewski


Babcie bywają różne. Są oczywiście takie, które uważają, że wnuki je postarzają (w związku z tym wychodzą z nimi na spacery tylko po zmroku, gdy nikt nie widzi). Gdy jednak słyszymy słowo babunia, kojarzy się ono od razu z siwą istotą w okularach, która zawsze ma czas, przytuli, porozmawia, przygotuje ulubione dania...
Tytułowa babunia z książki Kraszewskiego, całkowicie wyłamuje się z tego stereotypu. Podkomorzyna Anastazja z Morawieckich Mylska przede wszystkim nie ma żadnych wnuków, gdyż jedyna jej córka zmarła bezpotomnie. Zakonserwowana niczym generałowa Zajączkowa 60-letnia wdowa, żelazną ręką wyprowadziła na prostą zadłużony majątek męża. Ten majątek sprawia, że przez cały czas otoczona jest przez tłum ludzi - głównie z rodziny męża, bez wyjątku utracjuszy i łowców spadków.
"Samotna w tłumie" kobieta postanawia odnowić kontakty z rodziną Morawińskich. W wyniku tego w jej posiadłości - Zamszach, pojawia się Zosia Morawińska, jej cioteczna wnuczka, bystra i niedająca sobie dmuchać w kaszę 20-latka. Efekt jest podobny do wrzucenia granatu do szamba- wybuchają tłumione animozje, a gra o spadek sięga apogeum.
Czy jednak zgarnięcie spadku jest równoznaczne z sukcesem, czy też może w tej historii chodzi o coś więcej?
Powieść mocno przypomina współczesną telenowelę o zacięciu satyrycznym. Blisko jej było np. do starych odcinków "Złotopolskich". Bohaterowie w większości ostro przerysowani, dialogi wpadające czasami w absurd, nacisk raczej na opis obyczaju, niż psychologię. Do tego autor stara się raczej puentować poszczególne epizody, niż zadbać o kompozycję całości. Nic w tym zresztą dziwnego, "U babuni" powstawało jako powieść w odcinkach.
Nie jest to absolutnie lektura obowiązkowa, ale w nerwowych czasach (a mi się właśnie takie trafiły na moment lektury), sprawdza się nieźle. jest jak założenie starych wygodnych kapci- niby są mało sexy, ale jednak najlepsze:).

wtorek, 5 lipca 2011

"Stara Baśń" - J.I. Kraszewski


Prapoczątków państwa polskiego nie zarejestrował żaden dziejopis. Gdyby wierzyć dokumentom wyskoczyło ono jak diabeł z pudełka w X wieku. Logika dziejów wskazuje jednak, że musiał je poprzedzić długotrwały proces formowania.
Kraszewski próbował opisać ten proces (a raczej wybrany, za to pewnie przełomowy jego epizod z IX wieku), czerpiąc z opowieści Jana Długosza, ale też dodając sporo od siebie. Ostatecznie przecież Długosz i jego poprzednicy i tak wyssali większość tych historii z palca:).
Na pozór mamy tu do czynienia z zakłóceniami na linii władca (król Popiel z dynastii Leszków) - obywatele (Polanie). Jest to jednak spór o pryncypia - jakie będą fundamenty kształtującego się państwa.
Polanie jakimś cudem wyprzedzili swój czas i mieli w swej tradycji zakorzenioną niemal oświeceniową koncepcję państwa - miało ono być emanacją potrzeb zbiorowości (a były to potrzeby głównie obronne), a suwerenem miało być plemię. W tym celu powołali instytucję knezia. Jego rola miała się ograniczać do organizowania obronności- szkolenia żołnierzy i dowodzenia na wypadek konfliktu. W trakcie pokoju władza przechodziła na rzecz wiecu - zgromadzenia obywateli.
Koncepcja Popiela była nieco inna - bliższa modelowi absolutystycznemu (Kraszewski złośliwie podpowiedział, że te dzikie pomysły przyszły z Niemiec, kneź zawdzięczał je swojej niemieckiej małżonce - Brunhildzie).
Konflikt prędzej czy później musiał wejść w fazę ostrą, a Polanie musieli rozwiązać dylemat: "Państwo dla obywatela czy obywatel dla państwa".
Zaczęłam tę notkę od strony procesu państwotwórczego, ale mam wrażenie, że najwięcej miejsca w książce poświęconej jest takiej tematyce: procesów rządzących zbiorowością, rozwiązywania konfliktów, szukania kompromisów. Rzuciły mi się w oczy zjawiska kojarzące mi się bardziej z XIX wiekiem, np. po wybuchu konfliktu natychmiast pojawia się grupa lojalistów którzy wolą go przeczekać nie narażając się władcy, gdyż alternatywne rozwiązanie może być dla nich mniej korzystne.
Te wszystkie zjawiska z pogranicza polityki i socjologii są jednak podane w formie przygodowej: roi się od szpiegów, trucizn, zasadzek, forteli...
Kostium historyczny pozwala autorowi przemycić także współczesne mu kwestie - choćby ostrzeżenie przed Niemcami - wówczas jeszcze odlegli terytorialnie, już dbali o zabezpieczenie swoich wpływów i ostro mieszali w słowiańskim kotle. Trudno się dziwić Kraszewskiemu, że tak ich przedstawił u progu Kulturkampfu.
Mam wrażenie, że z książki przebija też nostalgia za mniej skomplikowanym światem, i taką sytuacją geopolityczną, która pozwalała przezwyciężać kryzysy państwowe bez serdecznej pomocy sasiadów (lub skutecznie neutralizować tę pomoc).
Na odwieczne pytanie o aktualność książki w dzisiejszych czasach muszę odpowiedzieć twierdząco. Pytania o charakter państwa, o to czyje cele ma realizować, pojawiają się cyklicznie w każdej epoce. Czasem warto się nad nimi chwilę zastanowić.
Jeśli udało się wam doczytać tę nudną i zniechęcającą notkę, po której zamierzacie omijać "Starą Baśń" z daleka zakończę tylko informacją, że książka naprawdę nie jest taka, jak wam mogłoby się wydawać po przeczytaniu mojego tekstu. Wprost przeciwnie, to prawdziwy pageturner (czyli stronoprzewracacz), niestroniący od humoru, często czarnego (czy wiecie np. na co pomaga wyciąg z wisielca?), a do tego z nietypową historią miłosną (której bohater na potęgę szarga świętości, ale za to robi to z dużym wdziękiem).
Nie gwarantuję, że spodoba się każdemu, początkowo np. nieco przeszkadza stylizacja języka, ale myślę, że warto chociaż spróbować.

niedziela, 3 lipca 2011

Izydor w okopach (notka zmilitaryzowana)

Znowu notka hurtowa, a w niej kilka książek, tak wyszło, że głównie o książkach luźno związanych z tematyką wojenną...

Nic nowego pewnie nie napiszę o "Długim marszu". O historii "wielkiej ucieczki" z sowieckiego łagru po ekranizacji Petera Weira słyszeli już chyba wszyscy. Wiele ciekawych informacji znajdziecie na blogu "Fotel przy kominku", między innymi o historii powstania książki, autor bloga zadał sobie również sporo trudu w zestawieniu głosów krytycznych dotyczących książki (min. dotyczącej autentyczności opisywanej historii) i bezlitośnie się z nimi rozprawił:).

Moim zdaniem największą jej zaletą jest wciągająca historia (która zaowocowała ekranizacją i 20 milionami sprzedanych egzemplarzy na świecie) w połączeniu z faktem, że opowiada o reżimie komunistycznym. Popularnych historii odsłaniających ciemne strony faszyzmu jest sporo. Działalność partii faszystowskich jest w wielu państwach zakazana. Tymczasem jeśli chodzi o komunizm - mamy koszulki z Che Guevarą, pielgrzymki noblistów do Fidela, a literatury łagrowej jakoś nikt nie ekranizuje. Tymczasem "Długi marsz" w skondensowany sposób przekazuje spory ładunek informacji o archipelagu "Gułag". Zaawansowani znawcy tematu zapewne wzruszą tylko ramionami. Ilu jest jednak takich na Zachodzie?
W czasach, gdy ja chodziłam do liceum, w programie był jeszcze "Inny świat" Herlinga-Grudzińskiego. Czy chyłkiem nie opuścił listy lektur albo nie został przycięty do kilku fragmentów? Czy za kilka lat w szkole w ogóle będzie się można dowiedzieć czegokolwiek na temat patologii systemu komunistycznego?
Na wszelki wypadek warto się zatem zaopatrzyć w egzemplarz "Długiego marszu". Książka zresztą świetnie się nadaje na prezent. Podarowana zazwyczaj nie kurzy się na półce, lecz jest czytana przez kilka osób.


"Jak żołnierz gramofon reperował" miała dotyczyć wojny w Bośni. Tymczasem akcja książki wojnę w zasadzie omija. Pozornie jest to historia gwałtownie zakończonego idylicznego dzieciństwa (w scenerii znanej wszystkim z filmów Kusturicy). W momencie, gdy wojna wybucha, bohater, 14-letni Aleksandar, syn Serba i muzułmańskiej Bośniaczki, jest już w drodze do Niemiec, gdzie za kilka lat będzie uznany za "modelowy przykład integracji". Ominie go nie tylko sama wojna, ale także niektóre najcięższe psychologicznie jej skutki (np. konieczość spotykania codziennie na ulicy ludzi, którzy wyrządzili krzywdę jego rodzinie). Ale i tak zapłaci swoją daninę. Tyle, że w zupełnie innej formie.
Książka, nasycona magicznym realizmem i absurdalnymi opowieściami, początkowo mi się podobała. Potem zaczęły mnie jednak irytować powracające co chwila motywy, te same historie opowiedziane na wiele sposobów. Może nie zrozumiałam celu tego zabiegu. Jednak mimo wszystko bilans po jej przeczytaniu wypada na plus.



"Czarny ptasior" to reportaz na temat okupacyjnych losów Jerzego Kosińskiego. Niewiele ma wspólnego z "Malowanym ptakiem" (poza scenerią podtarnobrzeskiej wioski, w której się ukywał). Zgadzam sie jednak z autorką, prawda nie jest może tak efektowna, ale za to znacznie ciekawsza. Na pierwszy plan wysuwa się tu [postać ojca, mądrego człowieka, który potrafił bezpiecznie przeprowadzić swoją rodzinę przez czas okupacji (było to zapewne porównywalnie trudne do wykonania, jak przeprawa suchą stopą przez Morze Czerwone).
Historia z wieloma zakrętami (jednym z nich było wejście Armii Czerwonej) i znakami zapytania. Moim zdaniem- warta poznania.