piątek, 28 września 2012

Hurtownia książek - kierunek wschód

"Stambuł - wspomnienia i miasto" Orhan Pamuk
Połączenie wspomnień autora, pisanych z perspektywy dziecka, któremu stopniowo rozszerzają się granice świata, z omówieniem tego, co inni autorzy napisali o Stambule. Autorzy różni - od Flauberta i Brodskiego, po pisarzy tureckich, których nazwisk nie będę pamiętać już za tydzień. Autor próbował uchwycić smutek miasta, które kiedyś było metropolią wielkiego imperium, teraz zaś jest zaledwie stolicą małego kraju zamieszkiwanego przez jeden naród (z tym małym to Pamuk ostro przesadził, ale proces wypychania mniejszości z Turcji opisał przekonująco).
Plusem są liczne czarno-białe zdjęcia, głównie z lat 50-tych i 60-tych, minusem zaś przesadna szczerość autora. Nie do końca rozumiem, dlaczego zwierzeń o swoim onanizmie dziecięcym nie powierzył psychoterapeucie, tylko postanowił nim pokatować trochę nie spodziewających się takich atrakcji miłośników sentymentalnych podróży w przeszłość.

"Korea szerokopasmowa" Konrad Godlewski

Przyjemny reportaż z najbardziej nasyconego internetem państwa świata czyli... Korei Południowej. Tak, to nie pomyłka, nie Japonii, a właśnie Korei. Spora dawka wiedzy ogólnej o tym państwie plus tej zupełnie szczegółowej. Dowiedziałam się na przykład, że Koreańczycy (w przeciwieństwie do Amerykanów) nie mieli problemu ze wydzieleniem uzależnienia od internetu jako oddzielnej jednostki chorobowej. Jedna z form: kompulsywne blogowanie. Objawy? Spędzanie powyżej 4 godzin dziennie w sieci. Brzmi znajomo?


"Japoński codziennik" Aleksandra Watanuki


Po prostu blog na papierze i to ze wszystkimi szykanami: komentarzami i nawet... linkami do filmów. Dlatego pewnie akurat tej książce należałoby się wydanie elektroniczne i czytanie na czytniku z dostępem do netu.
Książka to zapis obserwacji Kraju Kwitnącej Wiśni z punktu widzenia Polki zamieszkałej tam od lat i już nieźle czującej ichni klimat.
Lektura przyjemna, acz nieco fragmentaryczna.
Miejscami bawiły mnie komentarze. Czytelnikami bloga były w dużej części Polki emigrantki, więc często wypowiedzi wpadały w schemat: w Japonii jest tak, w moim nowym kraju tak, a w Polsce - no w tej Polsce, to cóż to proszę państwa za chamstwo...


Koreańczycy, Japończycy, Chińczycy - Kim Mun-Hak

Autor jest Koreańczykiem urodzonym w Chinach, od czasów studenckich zaś mieszkającym w Japonii, pozwolił sobie zatem na zaserwowanie czytelnikowi trójpaku skonstruowanego na zasadzie:
-wybrać jeden aspekt życia w trzech krajach (np. toalety, meble, sztandarowy sławny pisarz)
-zbadać związek tematu z charakterem narodowym wszystkich trzech nacji
W sumie nawet ciekawe, tyle, że przez powtarzalność pomysłu pod koniec nuży.
Zdarzają się detale, które sa oczywiste dla autora zanurzonego w świecie Dalekiego Wschodu, zaś dla czytelnika- niekoniecznie. Np. właśnie kwestia ogrzewania w Korei. Autor pisze, że używa się tam ondolu (przetłumaczonego w przypisach jako ogrzewanie podłogowe), dlatego Koreańczycy są towarzyscy i lubią żyć w ciasnocie. Co ma piernik do wiatraka? Wyjaśnił mi to dopiero Konrad Godlewski w "Korei szerokopasmowej". Otóż ondol to ogromny piec, na którym kiedyś stawiało się chatę. Stąd ta ciasnota. Teraz faktycznie używa się raczej ogrzewania podłogowego.
Tylko skąd wziąć redaktora, który wyłapie takie detale?

poniedziałek, 24 września 2012

wtorek, 18 września 2012

"Lenin w Zurychu" - Aleksander Sołżenicyn

-->
Tak się składa, że kończyłam podstawówkę jeszcze w czasach PRL. Załapałam się nawet na akademie ku czci rewolucji październikowej, a w jednej nawet (jako siódmoklasistka) śpiewałam w chórkach. Na szczęście, gdy byłam już w ósmej klasie akademie stały się passe i udało mi się uniknąć recytowania przed całą szkołą jednego z rewolucyjnych evergreenów.
Dlatego trudno mi zrozumieć, dlaczego moja wiedza na temat Lenina, poza kilkoma ogólnikami, sprowadzała się do tego, że leży aktualnie zabalsamowany w mauzoleum na Placu Czerwonym. Nawet moje informacje o jego związku z Nadieżdą Krupską okazały się błędne. Liczni leninofobi z mojego otoczenia wmawiali mi przez lata, że był to związek “na kartę rowerową”, tymczasem okazało się, że został on pobłogosławiony przez popa (inna rzecz, że ślub wzięli tylko dlatego, żeby razem wyjechać na zesłanie).
Czy “Lenin w Zurychu” rozszerzył moją wiedzę? Tak, ale w dość niespodziewanym kierunku. Sołżenicynowski Lenin to domowy tyran ( i to raczej żałosnego kalibru – pomiatający zoną, czujący natomiast respekt przed teściową), zdradzający wyraźne objawy nerwicy natręctw odstępstwo od planu dnia oznaczało dla niego dzień stracony) do tego nękany przez dolegliwości o podłożu psychosomatycznym.
Do tego polityk z niego raczej słaby – buduje swoją partię metodą kolejnych rozłamów i wciąż zaskakują go wydarzenia w kraju (najpierw rewolucja 1905, potem lutowa z 1917-go), co oznacza, że wpływ na nie ma raczej nikły.
Żaden z niego menadżer (od zarządzania partyjnymi zasobami ludzkimi). O charyzmę też go raczej trudno podejrzewać, przynajmniej gdy widzimy go jak peroruje po kawiarniach do garstki znudzonych szwajcarskich działaczy.
Jedyne, co mu wychodzi, to konstruowanie kolejnych wizji przyszłego zwycięstwa rewolucji, założeń, jakimi będzie się kierować to nowe społeczeństwo plus podstawowych śródków koniecznych do osiągnięcia celu (a było to wywołanie wojny domowej w celu zniszczenia więzi społecznych i dekonstrukcja carskiej Rosji).
W zasadzie – dziwna to książka – niby Sołżenicyn pisze o rzadko wspominanych faktach (że bolszewicy byli wspierani i sponsorowani przez Cesarstwo Niemieckie), ale jego Lenin jest jakiś taki pozbawiony pazurów. W dodatku książka kończy się na maju 1917, kiedy nie miał jeszcze szans zamoczyć sobie ich we krwi.
Dla rozszerzenia kontekstu zajrzałam sobie szybko do odpowiednich rozdziałów “Historii świata od 1917 do lat 90-tych” Paula Johnsona (autor koncentruje się tu na czynniku ludzkim i duchowym klimacie epoki, dzięki czemu ksiażka nadaje się świetnie do “zwykłego” czytania) i niby jest to ten sam Lenin, a jednak Johnsonowi jestem w stanie uwierzyć, że ten własnie człowiek był w stanie przejąc cały kraj i zrobić z nim potem to, co mu się podobało.
Fakt, że był socjopatą zadziałał na jego korzyść. Nie istniały dla niego żadne bariery w postaci zasad czy tradycji. Razem z garstką kumpli szli po władzę  na bezczelnego (no i niestety zwyciężyli).
Wygląd ana to, że Sołżenicyn tak naprawdę dokonuje liftingu legendy “dobrego Lenina” (która funkcjonowała sobie w opozycji do “złego Stalina”). Tyle , że dobry oznacza w tym przypadku – słaby.

Wracając do Sołżenicyna- za czasów, kiedy to jeszcze moja podstawówka organizowała te akademie “ku czci”, o których wspomniałam na początku Sołżenicyn (razem z Sacharowem) uznawani byli za symbole antykomunistycznego oporu. Tymczasem rola ruchu dysydenckiego bywała czasem niejasna. Jeśli ktoś chce sobie na ten temat poczytać, warto zajrzeć do Mackiewicza[1].
Ogólnie - kończę to spotkanie z Wladimirem Iliiczem niezbyt wstrząśnięta, ale za to mocno zmieszana.

[1] A konkretnie do : J. Mackiewicz, B.Toporska "Droga Pani..."

Źródło zdjęcia- amazon.com.

piątek, 14 września 2012

"Karierowicz" - Józef Mackiewicz


Tytuł książki jest zwodniczy niemal jak u mistrza Kraszewskiego. Kto bowiem kojarzy wam się ze słowem karierowicz? Z osobnikiem kutym na cztery kopyta? Z pancernymi łokciami i teflonową skórą? A jeśli nawet nie posiadający wyżej wymienionych cech, to przynajmniej świadomy celu i zdeterminowanym?
Tymczasem Leszek, bohater książki Mackiewicza, budzić może tylko zdumienie. W zasadzie to ofiara losu, (beznadziejny jest np. w interesach) człowiek kierujący się irracjonalnymi impulsami, obdarzony jednak wyjątkowym instynktem przetrwania i umiejętnością podczepiania się pod ludzi, którzy mogliby mu ułatwić życie. Jest tak bezmyślny, że nikt go nie podejrzewa o wyrachowanie. Jednak na kontaktach z tym pozornie sympatycznym przystojniakiem tracą wszyscy. Niektórzy tylko czas, inni - pieniądze, jeszcze inni zdrowie (co najmniej). "W plecy" mają przede wszystkim ci, którzy coś posiadają - w sensie materialnym, ale także duchowym.
Okażesz komuś odrobinę serca lub pomożesz - przegrałeś. Zakochasz się? Kładź głowę pod topór. Zapomnij o haśle, że przetrwają najsilniejsi - przyszłość należy do tych najbardziej nijakich o potencjale zbliżonym do zera.
Zaraz, zaraz, czyżby Mackiewicz napisał wielką pochwalę konformizmu i bezmyślności?
"Karierowicz" jest dość specyficzną powieścią psychologiczną. Autor, swoim zwyczajem, nie ma zamiaru kłaść swoich bohaterów na kozetce, nie daje gotowych ocen - zostawia je czytelnikowi. Przez to łatwo się po tej książce "prześliznąć". Dopiero po jej odłożeniu, gdy zaczniemy się nad nią zastanawiać, możemy poczuć mróz w kościach.
To także chyba jedyna "niepolityczna" powieść Mackiewicza. Wyczyszczona z takich detali do tego stopnia, że możemy się zaledwie domyślać czasu i miejsca akcji (koniec wojny polsko- bolszewickiej i pierwsze lata II RP na obecnym pograniczu polsko- białoruskim). Poza tym jednak - to wierny zapis kawałka czyjegoś życia we wszystkich jego aspektach.
I to właśnie w "Karierowiczu" znajdziemy zaskakujące motywy obyczajowe, o które nikt by nie podejrzewał pisarza kojarzonego z reakcyjną konserwą. Zresztą - podobno wśród Polonii 60 lat temu wywolała skandal.
Mam też wrażenie, że książka nieźle nadałaby się na podstawę offowego filmu, takiego, na który "za moich czasów" chodziły tabuny licealistek. Jako, że nie występuje w nim jednak picie jabola oraz modne ostatnio zjawisko "jumania", myślę, że szanse na ekranizację są jednak marne.
Nie jest to książka z mojej mackiewiczowskiej toplisty, ale myślę, ze rzecz to zacna i warta przetestowania.

czwartek, 6 września 2012

"Sprawa pułkownika Miasojedowa" - Józef Mackiewicz

Ja wiedziałam , że tak będzie...
Rola blogera okazała się o wiele trudniejsza do pogodzenia z innymi rolami życiowymi. Stos nieopisanych książek rośnie, a tymczasem ja, gdy tylko siadam do komputera, czuję, jakby ktoś wypalił mi szare komórki miotaczem ognia...
Tymczasem przeczytać udało mi się nawet sporo, co gorsza, kilka książek zasługuje na więcej, niż tylko 3 zdania na krzyż w notce hurtowej.

O Józefie Mackiewiczu słyszałam już jakiś czas temu, ale słaba dostępność i zaporowe ceny zarówno nowych egzemplarzy jak i tych z Allegro spowodowały, że odkładałam lekturę "na świętego Nigdy".
W sukurs przyszła na szczęście biblioteka i lokalny antykwariat, skutkiem czego od trzech miesięcy mieszkam nie w Wawie, a nad Wilią i Prypecią. W praktyce oznacza to, że właśnie zaczęłam szóstą książkę autora. I już wiem, że nie zaoszczędziłam, bo to i owo pewnie dokupię, żeby czasem zajrzeć bez stresu, ponaglających maili z biblioteki i bez grafiku przekazywania sobie książek z mężem, któremu jak na złość Mackiewicz też się spodobał (a czasu na czytanie ma znacznie mniej niż ja) .
Tradycyjnie już lektura zapewniła mi nie do końca takie wrażenia, jakich oczekiwałam. Na przykład - chociaż autor jest zdecydowanym antykomunistą, to nie idą za tym inne atrybuty, które moglibyśmy mu w pakiecie przypisać. Daleko mu od konserwatyzmu, także obyczajowego. Zdarzył mu się nawet utwór, który spokojnie mógłby wziąć na warsztat pan Warlikowski. Nie zauważyłam w jego książkach również przejawów religijności.
Co jeszcze jest charakterystyczne - Mackiewicz niechętnie pakuje się z butami w życie wewnętrzne swoich bohaterów. Świadczą o nich ich słowa i czyny, natomiast pisarz nie montuje im czujników mających rejestrować najmniejsze drgnienia duszy. Zresztą być może ma to sens. Naco dzień myślimy przecież częściej o tym, co zjemy na obiad, niż o poważnych kwestiach, które póki nie dojrzeją, leżą sobie zahibernowane gdzieś na granicy świadomości i podświadomości.

Mackiewicz znany jest jako autor powiedzenia "tylko prawda jest ciekawa" i rzeczywiście - nawet w powieściach dba o realia i stara się opierać je na faktach. Mocno krytykował np. Odojewskiego, zawyimaginowane detale w "Zasypie wszystko, zawieje". Tu trochę jestem w kropce. Tę książkę Odojewskiego akurat bardzo lubię, a przy Mackiewiczu mam czasem wrażenie, że trzymanie się faktów jednak trochę ogranicza, najtrudniej czytało mi się właśnie dokumentalną "Sprawę pułkownika Miasojedowa".
W powieściach czy opowiadaniach tego pisarza sporo miejsca zajmuje tło historyczne czy społeczne. Tekst wyczyszczony z takich realiów to rzadkość.
Wreszcie - Mackiewicz ma talent do tworzenia zgrabnych fraz, w sam raz dla kolekcjonujących fiszki z cytatami. Tymi jednak zajmę się przy innej okazji. Przy moim obecnym tempie przepisywałabym te cytaty do grudniaPPP.
W powieściach Mackiewicz nie prezentuje jakoś szeroko swoich poglądów na różne tematy (a są one mocno charakterystyczne), tych należy szukać raczej w publicystyce, o której spróbuję napisać oddzielnie.

"Sprawa pułkownika Miasojedowa" to powieść osadzona w realiach rosyjskich traktująca o carskim oficerze niewinnie skazanym i straconym za szpiegostwo na rzecz Niemiec. Nietypowe jest to, iż proces odbył się w 1915. Kilka lat później pod tym zarzutem skazywano (również niewinnie) dziesiątki tysięcy osób, Miasojedow był tu niefortunnym prekursorem.
Książka jest długa i to się czuje. Ma ponad 600 stron, Miasojedowa aresztują gdzieś dopiero na 450, do tego momentu poznajemy w detalach jego życie od roku 1900. Kolejne posady, kolejne kobiety, niezbyt błyskotliwe próby zrobienia kariery w polityce. Mackiewicz pokazuje kolejne sytuacje i szczegóły, które zostaną wykorzystane kiedyś w procesie przeciw Miasojedowowi, długo jednak nie dowiemy się, co tak naprawdę doprowadziło do jego aresztowania.
A przyczyną, jak się okazało, była ludzka krzywda, fakt, że Miasojedow na swojej drodze mimowolnie złamał komuś życie.

Książka jest odtrutką na liczne mity, które wynosimy z lekcji wiedzy o społeczeństwie (czy jak się to teraz nazywa): mit niezawisłego sądownictwa, mit wolnej prasy (każde medium ma przecież swojego właściciela) czy wreszcie opinii publicznej, jako ostatecznej instancji do rozstrzygania o ważnych sprawach (jak się okazuje - łatwiej jest manipulować tłumem niż jednym człowiekiem).
Ostrzega przed angażowaniem się w politykę z powodów pragmatycznych (czyli dla kasy). Zawsze mogą się znaleźć silniejsi gracze za których potem będzie trzeba zbierać cięgi.
Wreszcie - zachęca do uważnego życia. Nigdy nie wiadomo w jakiej postaci wróci do nas zło, które posialiśmy.

Książkę warto było przeczytać, ale raczej słabo nadaje się na "utwór pierwszego kontaktu" z tym autorem. Istnieje spore ryzyko, że nie czytelnik nie przebrnie przez trudne początki i rzuci ją w kąt. Mi pomógł fakt, że zabrałam ją ze sobą na wakacje. Już od kilka lat na plażę zabieram raczej wymagające lektury, nad którymi normalnie trudno mi by było się skoncentrować.


Kolejne książki Mackiewicza spróbuję opisać w odzielnych notkach.