niedziela, 31 października 2010

"Tysiąc wspaniałych słońc"- Khaled Hosseini


'Tysiąc wspaniałych słońc" -blogowa legenda, wzbudzająca powszechne zachwyty książka, wyciskacz łez, dramatyczna historia 2 żon damskiego boksera z Kabulu. Historia o miłości , przyjaźni, poświęceniu, opowiadająca prostym językiem o najważniejszych sprawach.
Z drugiej strony słychać głosy, że to najwyższej jakości czytadło, takie, które można czytać bez wyrzutów sumienia, nawet jeśli "zwykłe" czytadła omija się szerokim łukiem.
Z obydwoma opiniami jestem w stanie się zgodzić (dobra, ale nie przesadnie pogłębiona, dzięki czemu łatwo się czyta), tyle, że dla mnie to prodkt, którego geneza powstania może być... polityczna.
Mam wrażenie , że Hosseini napisał książkę, której zadaniem było poprawienie opinii Afganistanu na międzynarodowej arenie (o tym, że książka NIE JEST skierowana na rynek wewnętrzny, nawet dla diaspory, świadczą niekończące się wtręty historyczne, dla Afgańczyka raczej zbędne, zajmujące pewnei z połowę objętości książki).
Widać też wyraźnie sympatie autora. Jest zdecydowanie na nie jeśli chodzi o talibów. Jaki Amerykanim przeczytawszy o ciężkim losie pod rządami ich reżimu nie spojrzy przychylniejszym okiem na obecność w kraju amerykańskich wojsk?
Dobrej prasy nie mają też konserwatywni Pasztuni, dużo lepszą za to- Tadżycy. Przypadek?
Żeby książka spełniła swoje zadanie musi mieć jednak dobrze opowiedzianą historię, odwołującą się do emocji i z nośnym motywem głównym (sytuacja kobiet, które a Afganistanie mają zawsze pod górkę, nadaje sie idealnie do tego, aby wzbudzić współczucie zachodnich czytelniczek).
Jeśli moje wywody wydają się Wam naciągane- wystarczy zajrzeć do posłowia- Hosseini pisze o swojej pracy dla uchodźców i podaje informacje, gdzie można sie dowiedzieć jak pomóc.
Acha- nie zamierzałam przejechac się po , niezłej w sumie, książce. Szkoda mi tylko trochę, że w polskiej literaturze nie pojawił sie odpowiednik Hosseiniego, którego ksiażka mogłaby zrobić dla poprawy naszego wizerunku na świecie, to co dla Afgańczyków zrobił autor "Tysiąca wspaniałych słońc".

czwartek, 28 października 2010

"Świniobicie" Magda Szabo


Czy znacie takie związki, gdzie jedna ze stron jest tą zdecydowanie gorszą, brzydszą, mniej błyskotliwą, z biedniejszej rodziny (i tak dalej, powody rzekomej niższości możnaby mnożyć w nieskończoność). Czy znacie takie rodziny, które w swoje wewnętrzne gry o władzę, angażują osoby trzecie lub co gorsza- trenują dzieci jako żołnierzy jednej ze stron tej niekończącej się wojny domowej?
Nikomu nie życzę zetknięcia się z takimi sytuacjami osobiście, lepiej oswajać je przez literaturę- choćby przez świetną książkę Magdy Szabo.
Spójrzmy więc na rodzinę Tothów- doskonałą Paula- z dumą obnosząca swoje szlacheckie pochodzenie, mimo, że rzecz dzieje się na Węgrzech w latach 60-tych i jej męża Janosa, który dla tego swojej miłości oddał wiele.
"Poświęciłeś dla niej swoją wiarę. Ile jeszcze jesteś w stanie poświęcić"- mówi jego matka przed ślubem. Okazuje się, że wiele, poczynając od kontaktów z matką i rodzeństwem, poprzez pozornie drobne codzienne ustępstwa, które w rezultacie prowadzą do zaparcia się własnych przekonań i ideałów. Czy Janos kiedykolwiek się przebudzi i zobaczy swą żonę w prawdziwym świetle? I jeśli tak, jaka okaże się cena tego przebudzenia?
Autorka stosuje ciekawą narrację- oddaje głos wielu bohaterom, często pobocznym dla tej historii, co pozwala czytelnikowi wszechstronnie zorientować się w sytuacji. Cofa się też w przeszłość, nawet o kilka pokoleń, aby wyjaśnić, gdzie nastąpił ten "błąd systemu", dlaczego w tym małżeństwie tak wiele poszło nie tak. Stawia też pytanie, gdzie leży przyczyna defektu w charakterze Pauli- czy zawiniły geny, czy może wychowanie.
Książka jest zbudowana jak układanka, nowe elementy wiedzy o bohaterach spływają stopniowo, dlatego, aby nie zdradzić w końcu zbyt dużo, skończę już cześć opisową, a po prostu tę poruszającą lekturę polecę.

I jeszcze tak trochę z innej beczki- w odróżnieniu od nowszych powieści psychologicznych, uparcie wałkujących traumy dzieciństwa, autorka zdaje się kształtować losy swoich bohaterów wg. zasady "co nas nie zabije, to nas wzmocni". Trudne warunki wpływają na wzmocnienie i ostateczne ukształtowanie charakterów (tak pozytywnych , jak i negatywnych), co dla mnie było odświeżającą odmianą.

środa, 27 października 2010

"Kaznodzieja" Camilla Läckberg


Ze skandynawskich kryminałów mogłabym się spokojnie doktoryzować, dzięki dobrze zaopatrzonej lokalnej bibliotece mogłam poznawać kolejnych autorów- a następnie szybko się nimi nudzić. W końcu porzuciłam, a może tylko zaniedbałam, sekcję autorów skandynawskich. Nie przejadł mi się jak dotąd tylko Jo Nesbø. Nie mogłam jednak przejść koło najnowszego nabytku biblioteki- "Kaznodziei" Camilli Läckberg.
Książka reklamowane jest jako "saga kryminalna"- faktycznie, sporo tam o życiu rodzinnym policjantów, ze szczególnym uwzględnieniem prowadzącego śledztwo Patricka i jego partnerki Eriki, a nawet ich dalszej rodziny. Wkomponowane jest to w tekst tak, że łatwo będzie o kontynuację tych wątków w kolejnych częściach ("Kaznodzieja" to druga część cyklu- po "Księżniczce lodu", kolejne to "Kamieniarz" i "Ofiara losu"). Główny detektyw nie jest, jak to zwykle bywa w kryminałach, 45-latkiem z początkami marskości wątroby, tylko przyszłym ojcem pławiącym się w szczęściu rodzinnym. Czy to plus czy minus, zależy od czytelniczego zapotrzebowania.
Stosunkowo mało te z w tej książce przemocy i drastycznych opisów. Nie ma tam na szczęście opisów brutalnych gwałtów albo ich skutków, czy innych "pomysłowych" tortur świadczących o tym, że autor musiał bardzo długo myśleć, aż w końcu wpadł w przesadę.
Historia zaczyna się w momencie, gdy w wąwozie, będącym turystyczną atrakcją nadmorskiego szwedzkiego miasteczka, mały chłopiec odnajduje trupa młodej kobiety.. Okazuje się, że pod nią pogrzebane są 2 starsze szkielety. Wkrótce też znika kolejna dziewczyna i zaczyna się wyścig z czasem...
Historia krąży od początku wokół rodziny legendarnego i nieżyjącego już Kaznodziei- uzdrowiciela i przywódcy małej wspólnoty religijnej. Rodziny skłóconej, a jednocześnie połączonej nader skomplikowanymi relacjami.Czy w rodzinnym labiryncie uda się znaleźć wskazówkę dotyczącą sprawcy, zanim zniknie kolejna dziewczyna?
Książka całkiem niezła, aczkolwiek mnie nie porwała (proszę jednak wziąć poprawkę na mój przesyt tematem:). Dużo bardziej podszedł mi pokrewny tematycznie "Wybawiciel" Nesbø. Niewątpliwym plusem jest wyjątkowa łatwość czytania- ponad 400 stron zajęło mi pewnie mniej czasu, niż napisanie tej notki.
Polecam, ale raczej tym, którzy zaczynają przygodę ze skandynawskim kryminałem.

poniedziałek, 25 października 2010

"Pchli Pałac"- Elif Safak


Od razu zaznaczam- nie lubię opowieści autotematycznych- książek biorących opisywaną historię w nawias i już na początku krzyczących wielkimi literami- to wszystko bujda (a na zakończenie obwieszczających np."koniec i bomba, kto czytał ten trąba". A tak właśnie zaczyna się "Pchli pałac" - książka o gadaniu bzdur, snuciu opowieści, nawijaniu makaronu na uszy - i terapeutycznej roli tego zajęcia. Trochę też o warsztacie pisarskim (ile prawdy z życia pisarza jest w jego historiach).
W środku, jako nadzienie, mamy historię stambulskiej kamienicy- Pałacu Cukiereczek-- wybudowanej na styku 2 zlikwidowanych cmentarzy, walczącą z plagą upiornego smrodu i robactwa. Mamy portrety poszczególnych lokatorów- większość zdradza objawy rozstroju nerwowego, prawie u każdego można zaobserwować jakieś objawy- poczynając od nałogów, przez obsesyjną pedanterię lub drobiazgowe hołdowanie zabobonom aż po samookaleczenia. Stopniowo historie lokatorów zaczynają się zazębiać, wchodzą oni coraz cząściej w interakcje, aż do finału. Niestety ten ostatni ma głównie związek z wątkiem śmieciowo-robalowym, więc nie należy tu się spodziewać trzęsienia ziemi.
Nadprogramowym bohaterem jest tu Stambuł, losy którego skupiają się jak w soczewce w losach kamienicy właśnie.
Wspomnę jeszcze o poczuciu humoru i barwnych opisach (bez nich zapewne książka byłaby strasznym smętem). Te właśnie cechy powodują, że książkę, mimo wszystko, czyta się sprawnie i bez przykrości. Wychodzi z tego napisany z dystansem katalog obsesji i nerwic ze Stambułem w tle- czyli pozycja podwójnie nietypowa i egzotyczna.

piątek, 22 października 2010

"Portret Damy" Henry James


Brnęłam, brnęłam, aż dobrnęłam. Trudności spowodowane były jednak nie tylko tym, że lektura wymaga pewnego skupienia, ale czynnikami obiektywnymi, więc proszę się tym nie sugerować:).

"Portret damy" to historia 19-wiecznej panny z dobrego (amerykańskiego) domu. Motto jej rówieśniczek, brzmiało zapewne "Lataj nisko, Ląduj szybko i lukratywnie" (chodzi oczywiście o zamążpójście), tymczasem Isabel Archer miała to w nosie. Gdy nadarzyła się jej okazja w postaci starej ciotki, która zaproponowała jej zwiedzanie Europy, nie namyślała się długo, odprawiła swojego prawie-narzeczonego i ruszyła w szeroki świat.

Isabel była jedną z trzech sióstr, wychowywanych przez ojca utracjusza, i w ich rozdzinnym mikrokosmosie role rodzeństwa były dokładnie określone- najstarsza Lilly była słynna ze swojego zmysłu praktycznego, Edith miała byc przede wszystkim ładna, natomiast najmłodsza Isabel była zagrzebaną w książkach intelektualistką i emancypantką. Była niezachwianie przekonana o tym, że jest inna i że chce iść w życiu własną drogą, tyle, że nie miała pomysłu, jak ta droga miałaby dokładnie wyglądać.

Pierwsza część, to w zasadzie dośc detaliczny portret młodej dziewczyny na tle mieszkańców i bywalców brytyjskiej rezydencji. Dziewczyny, jak się jej bliżej, bardziej 20-sto niż 19-wiecznej (o tych z 21 wieku nie mam niestety wielkiego pojęcia), nastawionej na rozwój, samorealizację, pełną pomysłów, a jednocześnie, przez cieplarniane warunki w jakich się wychowywała- naiwną i podatną na manipulację. Bardzo współczesne wydaje mi się także jej podejście do wyboru partnera, przejawiające się wybrzydzaniem na kosmiczną skalę i odrzucaniem każdego, kto wymagałby choćby minimalnego kompromisu z ideałem, chociaż (może się mylę), obecnie takie podejście jest bardziej domeną męską.
Tę część czytałam powoli, mimo doskonałych spostrzeżeń dotyczących głównej bohaterki, błyskotliwych dialogów, a także ciekawych i kompletnych bohaterów drugoplanowych.
Dużo ciekawiej zrobiło się wtedy, gdy Isabel, wyposażona dodatkowo w niespodziewany spadek, po zlamaniu (lub nadłamaniu) kilku serc przyzwoitych facetów, ruszyła w swój lot ku nieskończoności... nader szybko kończąc go w pułapce, czyli w małżeństwie z wyjątkowo odrażającym typem.
Opis procesu, który do tego doprowadził jest niesamowitym opisem manipulacji i stanowi , moim zdaniem, najmocniejszy punkt tej książki. Charakterystyczne jest to, że w tej części autor pomija wszelkie elementy "romantyczne", natomiast drobiazgowo przytacza wszystkie sceny, które miały na celu zrobienie bohaterce wody z mózgu. Najlepszy to dowód na to, że "Portret damy" nie jest żadnym romansem.
Dużo mówi sie obecnie o tym, jak łatwo młodzi ludzie ulegają manipulacjom (podatność na nie jest w znacznym stopniu zależna od wieku), zarówno w wymiarze indywidualnym jak i zbiorowym. Dzięki tej lekturze można łatwiej zrozumieć ich mechanizm.

Trzecia część, to portret "kobiety po przejściach", która uświadamia sobie własne błędy z czasów aroganckiej młodości, nie tylko nieodpowiednie małżeństwo, ale fakt, że nie dostrzegła milości, tam, gdzie ona faktycznie była.
Książka, jak na przyzwoitą 600- stronicową cegłę przystało, ma oczywiście wiele innych warstw znaczeniowych i wątków (zaczynając od konfliktu kulturowego między "wyspiarzami" i "ludźmi zza wielkiej wody"). Jej wielką zaletą są ciekawe i kompletne portrety bohaterów- zarówno tych pozytywnych (do moich absolutnych faworytów należy Ralph Touchett, obdarzony wyjątkową przenikliwścią kuzyn Isabel), jak i czarnych charakterów.
Gorąco polecam, ale szczególnie tym, którzy opanowali umiejętność szybkiego czytania:).

czwartek, 14 października 2010

"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" Mary Ann Shaffer, Annie Barrows


Kolejna archiwalna lektura- bestseller lata 2010 czyli Stowarzyszenie Miłośników Liteatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Dwóch autorek , co w tym przypadku chyba nie jest bez znaczenia.
Książka reklamowana jest jako ciepła, optymistyczna, urocza, podnosząca na duchu (i tak dalej w tym stylu:)). Początkowo wydaje się rzeczywiście spełniać te oczekiwania. Bohaterką jest dobiegająca 30-tki pisarka Juliet, która po wydaniu zbioru wojennych felietonów, szuka tematu na nową książkę. Przypadkiem nawiązuje korespondencję z hodowcą świń, a jednocześnie miłośnikiem literatury z wyspy Guernsey- Dawsey Adamsem. Juliet ma prawdziwy talent do wyciskania ze źródła najmniejszej kropli informacji, dowiedziawszy się o istnieniu tytułowego "Stowarzyszenia..." i o jego roli w życiu Guernsey w trakcie okupacji niemieckiej, szybko zaczyna korespondować z niemal wszystkimi sąsiadami Dawseya. Zawiązują się pierwsze nici korespondencyjnej przyjaźni.
Zbierając kolejne historie szybko stwierdza, że kluczową osobą dla wyspy była Elisabeth- dobry duch miasteczka, alter ego Ani z Zielonego Wzgórza, dziewczyna o dobrym sercu, a jednocześnie obdarzona sporą doza sprytu i poczucia humoru, ktory pozwalał jej i jej przyjaciołom wyjść obronną ręką z wojennych perypetii.
Niestety, została aresztowana przez Niemców i wywieziona do obozu koncentracyjnego na kontynent. Mimo, że minął rok od zakończenia wojny, nadal nie dała znaku życia... Juliet wybiera się na wyspę, aby zbierać materiały do książki, gdyż okupacyjna historia Guernsey zdaje się świetnie do tego nadawać, a jednocześnie pomoć w sprawie Elisabeth.
Pierwsza część, będąca zapisem korespondencji Juliet z wyspiarzami, czyta się wartko i sprawnie. Część druga, traktująca o jej pobycie tamże, zaczyna jednak nieco zgrzytać (zastanawiam się, czy nie dlatego, że druga współautorka- Annie Barrows musiała dokończyć pracę Mary Ann Schaeffer po jej śmierci). Kolejne wojenne anegdoty nieco nużą, a finał zawiera elementy grzeszące brakiem logiki (nie chcę go zdradzić, więc trochę mącę:).
Lektura jest rzeczywiście sympatyczna, ale zdecydowanie na czasy, kiedy potrzebujemy czegoś pokrzepiającego a jednocześnie nie obciążającego nadmiernie ustroju.

środa, 13 października 2010

"W polu"- Stanisław Rembek


Brnę w tej chwili przez "Portret damy" niczym wielbłąd przez pustynię, dlatego z braku świeższego materiału, napiszę o mojej kolejnej wakacyjnej lekturze (nie dotyczy to jej tematyki), czyli o o "W polu" Stanisława Rembeka.

Przypadkiem wyszło tak, że sięgnęłam po tę pozycję tuż po 90-tej rocznicy Bitwy Warszawskiej. O Autorze wiedziałam niewiele - o tym, że pisał na podstawie własnych doświadczeń, że jest raczej antykomunistyczny (trudno, żeby nie był, jeśli miał bezpośrednią styczność z sowiecką armią) i z tego powodu jego przedwojenne książki nie były wznawiane. Napisał zresztą niewiele, w tym 2 już po wojnie. Słyszałam też, że jego twórczość to krew, okopy i temu podobne mało atrakcyjne dla współczesnego kanapowego czytelnika tematy.
Wiadomości okazały się nie do końca ścisłe, nikt bowiem nie napisał, że ta "twarda, żołnierska proza" będzie zabawna, pisana lekko i ironicznie. Niemal każda postać została sportretowana z satyrycznym zacięciem, przez co ksiażka przypomina nieco "Paragraf 22" czy Szwejka, z tą jednak różnicą, że "W polu" opisuje bardziej aktywną fazę wojny, gdzie specjalnie nie było już możliwości robienia przekrętów zaopatrzeniowych, czy pomysłowego dekowania się.
Historia zaczyna się w momencie, gdy po śmierci jednego z żołnierzy - kaprala Górnego, jego przyjaciel, sierżant Dereń, rzuca klątwę na kampanię, która pozwoliła na jego "zmarnowanie". Czy to za sprawą tejże klątwy, czy też logiki działań wojennych (ofensywa bolszewicka, która straci impet dopiero pod Warszawą), kampania wkrótce zdobywa sobie sławę jako "przeklęta". Nie będę pisać jak ta historia się zakończy, ale łatwo się domyśleć - nie za dobrze.
Autor wybiera specyficzną metodę opisu: bierze pod mikroskop przykładową grupę ludzi biorącą udział w kampanii, i opisuje sytuację wyłacznie z ich punktu widzenia, ignorując szersze tło. Ludzie przypominaja tu trybiki w większej machinie wojennej, która w skali mikro sprawia wrażenie chaosu. Sporo w książce monologów wewnętrznych, retrospekcji - wszystkiego, co dzieje się w głowie żołnierza w trakcie walki. Widzimy jak powstają legendy bohaterskich czynów - za którymi czasami kryje się przypadek, lub całkiem mało chwalebne z założenia impulsy.
We wstępie redaktor mojego wydania, napisał, że książka ta w przeciwieństwie do zachodnich odpowiedników nie jest w swojej wymowie pacyfistyczna - nie zgodziłabym się. Z szerszego puktu widzenia wojny zazwyczaj mają swoje uzasadnienie i (zwłaszcza dla strony broniącej się) bywają koniecznością, natomiast z punktu widzenia jednostki, to koszmar, który można próbować oswoić (choćby jak próbował robić to Rembek i jego bohaterowie- za pomocą ironii).
Autor miał wyjątkowego pecha - ta doskonała książka była na indeksie przez wiele lat, tylko dlatego, że dotyczyła wojny, o której pamięć starano się w czasach PRL wymazać. Pogrążyły ją pewnie dodatkowo mało pochlebne, chociaż nieliczne, opisy zachowań sowieckich żołnierzy, do których doprowadziły ich głównie upodlenie i bieda. Tymczasem to historia bardzo uniwersalna, która mogłaby rozegrać się w okopach dowolnej wojny i którą warto przypomnieć.


Tym razem polecam z pełnym przekonaniem i bez zastrzeżeń - doskonała lektura.

czwartek, 7 października 2010

Podróże do Włoch- Jarosław Iwaszkiewicz

Post szczególnie dedykowany Ralfowi:)

Podróże do Włoch i po Włoszech, do któregoś momentu były obowiązkiem szanującego się pisarza. Książka Iwaszkiewicza opatrzona jest kilkoma mottami, z których przytoczę to, które mi się najbardziej spodobało:

"Nie ma nic nudniejszego , niż czytanie opisów włoskich podróży- chyba produkowanie tych opisów- i tylko w ten sposób, autor może uczynić je znośnymi, jeśli o samych Włoszech postara się mówić jak najmniej" Heinrich Heine, 1829

Z Polaków bywali/pisali o Włoszech choćby Mickiewicz, Krasiński i Norwid. Jeśli chodzi o inne nacje, lista nie zmieściłaby mi się na stronie (wielu z nich pewnie leczyło tam suchoty). Słowem- jazda obowiązkowa. Jej program rozkładał się równo na część krajobrazową i zabytkową, często zresztą obydwie te części się przenikały.

Powszechność tych podróży trochę mnie zafrapowała, zwłaszcza, że współcześnie jakby niewiele z niej zostało. Kierunek obowiązkowych wypraw zmienił się na Daleki Wschód. Italia zostala celem wypraw kulinarnych (Jedz, módl się, kochaj- gdzie Włochom odpowiada część "jedz" (!- Iwaszkiewicz, nie mówiąc już o jego poprzednikach, mocno by się zdziwił) i miejscem inwestowania w nieruchomości (koniecznie w Toskanii), aby potem na jej terenie tłoczyć oliwę/produkować wino/pędzić grappę.

Iwaszkiewicz, ze swoją książką z 1975 był być może zatem jednym z ostatnich, którzy odwiedzali Italię idąc starymi tropami- kulturowymi. I to nie z przewodnikiem pod pachą tylko z dziełami Taine'a, Muratowa czy Berensona. W ostateczności z tomikiem wierszy Błoka.

Autor odwiedził Włochy 30 razy, na przestrzeni pół wieku, a jednocześnie starał się napisac coś oryginalnego. Książka podzielona jest na części dotyczące poszczególnych miast bądź regionów kraju. Każda ma swojego przewodniego bohatera, czasami dwóch- ludzi, którzy szczególnie odcisnęli się w pamięci Iwaszkiewicza i najmocniej kojarzą mu się z danym miejscem. Jedna z takich osób jest Sofia Loren, inny rozdział poświęcił Renie Jeleńskiej, jest też jeden szczególnie dedykowany jego starszej córce Marii.
O czym pisze- przede wszystkim o sztuce- malarstwo, rzeźba, architektura , poezja (swoja i cudza), sztuka komponowania ogrodów, muzyka (sporo miejsca poświęca swojemu kuznowi- Karolowi Szymanowskiemu, ale nie tylko. Każde miejsce niesie dla niego liczne skojarzenia- literackie bądź muzyczne.

"Wnętrze Świętego Marka jest dla mnie tak pełne literatury (...) zasłonięte przez wiersze Błoka i moje własne, że nie mogę miec do niego stosunku, jako do czegoś nowego" s.20

Krajobraz liczy się dla autora głównie wtedy, gdy stał się inspiracją do powstania jakiegoś dzieła, lub gdy w tle stoi jakaś historyczna kolegiata. Autor stara się nakreślić również zmiany, które zaszły na przestrzeni pół wieku we Włoszech, aczkolwiek koncentruje się na zmianach głównie krajobrazu.
Wiele miejsca poświeca również tropieniem włoskich inspiracji własnej twórczości. Natomiast niespecjalnie liczą się dla niego kuchnia (ma o niej raczej kiepskie nmiemanie w porównaniu z polską, oczywiście raczej nie w wydaniu baru mlecznego) czy poznawanie zwykłych ludzi.
To raczej podróż przez kulturę i poznawanie innych ludzi kultury. I tu jeszcze jeden cytat (z wizyty u sędziwego Benedetta Crocego):

" W zmurszałym pałacu neapolitańskim (...) staje mi się on symbolem starej, przemijającej, rozsypującej się kultury europejskiej. A mimo wszystko czuję się w swoim żywiole. Czybym i ja należał do tej epoki? Chyba tak, mój Jarosławie, i ten fakt trzeba zaakceptować".

We wstępie można się dowiedzieć, że autor takie podróżniczej publikacji pisze przede wszystkim o sobie. Czego zatem można dowiedzieć się między wierszami o Iwaszkiewiczu (poza tym, że był maniakalnym fanem kultury wysokiej i niebywałym estetą). O jego kontrowersyjnej biografii można sobie poczytać TU. W tym kontekście zadziwiło mnie nieco takie wyznanie:

"Powstaje zagadnienie, czy twórczość nasza jest dostatecznie ofiarna, dostatecznie bezinteresowna, aby być odkupieniem tej potwornej masy zła, która nas uciska, brudzi i miażdży, niby judejscy żołnierze nieszczęsną Salome"

Najwyraźniej pisarz uważał komunistów nie za żadne siły zła, albo chociaż postacie negatywne, ale za Stowarzyszebnie Pluszowych Misiów.
Był Iwaszkiewicz, jak mi się wydaje, nieustraszonym łowcą prestiżu. Zwłaszcza po wojnie zdawał się kolekcjonowac VIP-owskie znajomości, nagrody, konferencje i odczyty i w swojej książce poświęca tym zagadnieniom sporo miejsca. Stosunkowo często pojawiają się również rozważania na temat tego, czym jest wielkość, i czy on sam jest artystą wielkim. (Całkiem serio, nie wymyśliłam tego:).
Z kart książki, zwłaszcza początkowych, przebija też ogromnie znużenie życiem (nie może ono dziwić, skoro pisał je człowiek dobiegający 80-tki), na szczęście potem ta ciężka atmosfera się rozwiewa.
Mimo wszystko polecam tę książkę, zwłaszcza przed wyprawą do Włoch. Autor często przybliża mniej znane dzieła sztuki i miejsca, a znanym przydaje nowych znaczeń. Myślę, że ta pozycja ucieszyłaby również współczesnych miłośników ponadczasowego piękna, a takich przecież nie brakuje:).

poniedziałek, 4 października 2010

Pierwsza Hrabina Wessex- Thomas Hardy

Idę za ciosem z wyzwaniem klasycznym, chociaż nadal wybieram pozycje skromniejsze objętościowo:))).
Tym razem na warsztat wzięłam "Pierwszą Hrabinę Wessex" Hardy'ego, zbiorek 2 opowiadań- poza tytułowym zawiera również drugie, pod niezwykle oryginalnym;) tytułem "W pewnym miasteczku". Zacznę właśnie od niego, gdyż wydaje mi się ciekawsze.
Bohaterem jest potomek magnatów włókienniczych- Robert Barnet. Nieszczęśliwy w małżeństwie ze swoją bogatą, arystokratyczną żoną, zaczyna coraz częściej myśleć o swojej dawnej sympatii- Lucy Savile. Nie ustaje jednak w próbach naprawy swojego związku, angażuje w to nawet osoby trzecie. Wysyła do żony z "misją pojednawczą" małżonkę swojego przyjaciela, Emily Downe.
Spotkanie dwóch kobiet w efekcie doprowadzi do tragedii, która poprzestawia wszystkie figury na małomiasteczkowej szachownicy, Roberta Barneta natomiast postawi w sytuacji, kiedy będzie musiał zadecydować o cudzym życiu. Jaką decyzję podejmie, i jak wpłynie to na jego dalsze życie?
Książka jest pochwałą kodeksu dżentelmena, termin pewnie trochę nieprecyzyjny, który wydaje się kontynuacją kodeksu rycerskiego. Na pierwszy rzut oka stosowanie się do niego zapewnia bohaterowi spokój sumienia i życie w zgodzie ze sobą. Czy jednak na pewno stosowanie się do niego wystarcza? Czy Robert Barnet, widziany pod koniec opowiadania, 20 lat po głównych wydarzeniach, jako heros bez skazy, może powiedzieć na pewno, że nie zmarnował swojego życia? I jeśli odpowiedź będzie twierdząca, to czego w tym życiu zabrakło?

Drugie opowiadanie "Pierwsza (nomen omen) Hrabina Essex", porusza całkiem popularny ostatnio temat aranżowanych małżeństw (popularność ta dotyczy raczej innych kręgów kulturowych, tu mamy do czynienia z 18- wieczną Anglią), i to w wariancie dośc szokującym- mianowicie 13-latki z ponad 30 -latkiem.
Pani Dornell, matka młodziutkiej Betty, widzi jej przyszłość w związku z utytułowanym Stefanem Reynardem. Jej mąż, jest zdania, że Betty powinna poczekać z zamążpójściem do stosownego wieku, ale również ma na oku swojego kandydata. Wobec jego oporu, matka decyduje się wydać Betty za mąż bez jego zgody. 13- latka wychodzi za mąż, choć zgodnie z kontraktem mąż ma zabrać ja do siebie dopiero za 5 lat. Mijają lata, Betty dorasta, jej ojciec tymczasem postanawia udowodnić, że jej kalkulacje były błędne, i powoduje przy okazji znaczne zawirowania w życiu swojej córki.
Przewidujecie, że dalszy ciąg tej historii będzie ponury? O dziwo, historia kończy się pozytywnie, choć autor pod koniec podkreśla, że to raczej wyjątek. A to dlaczego? uwaga, uwaga- gdyż bohaterowie stosowali się do kodeksu dżentelmena, tego cudownego remedium na wszelkie zawirowania życiowe:).
Uderzający w obydwu opowiadaniach jest kontrast między kobietami a mężczyznami. Panowie kieruja się swoim etosem dżentelmena, a w najgorszym razie zdrowym rozsądkiem. Motywem kobiet jest zazwyczaj a) kasa b) przelotne kaprysy, które można pewnie zinterpretować jako popęd biologiczny.
Ciekawe, czy to dominujący trend w 19-wiecznej literaturze. chętnie sprawdzę, a tymczasem zachęcam do lektury opowiadań Hardy'ego.


piątek, 1 października 2010

Męskia szkoła maszynopisania "Kalahari" -Alexander Mc Call Smith



Mma Ramotswe, właścicielka Kobiecej Agencji Detektywistycznej nr 1 w Gabarone, stolicy Botswany, nie przypomina Lary Croft. To otyła pani w wieku balzakowskim, z upodobaniem popijająca roiboos i chętnei wdająca się w pogaduszki z licznymi koleżankami i przyjaciółkami. Również sprawy, którymi zajmuje się jej agencja, nie powalają. Kradzież radia? Zdradzający mąż? Nic szczególnie ekscytującego. Chociaż tak naprawdę istota spraw obdarzonej mądrością życiową Mmy Ramotswe sprowadza się do czego innego- godzenia zwaśnionych, sklejania złamanych serc, naprawiania dawnych krzywd.
Trudno powiedzieć, kiedy rozgrywa się akcja książki, raczej nie współcześnie. To wprawdzie czas zmierzchu dawnych afrykańskich wartości, ale o dziwo wyznających je dinozaurów jest jeszcze całkiem sporo. Mam wrażenie, że moze ta mityczna Botswana, gdzie każdy ma czas dla drugiego człowieka i okazuje mu szacunek, różni się nieco od współczesnej, ale może się mylę.
Książka z założenia ma być podnosząca na duchu i krzepiąca i nawet w tej roli się sprawdza. Z jedną uwagą: jako, że to część dłuższego cyklu, należy je sobie dozować, gdyż inaczej zęby moga rozboleć od nadmiaru słodyczy (nie mówiąc o możliwym ataku ziewania). Ale przy dawkowaniu jednej części na rok jest to lektura całkiem strawna.

Lód i woda, woda i lód- Majgull Axelsson

Najnowsza książka specjalistki od stosunków między siostrami, matkami, córkami oraz od błędów i wypaczeń rodzicielskich infekujących kolejne pokolenia, czyli Majgull Axelsson. Dużo słabsza od poprzedniczek, niestety. A przynajmniej od tych, które przeczytałam, czyli "Domu Augusty" i "Kwietniowej czarownicy".
O czym- o dwóch pięknych i popularnych bliźniaczkach, szkolnych gwiazdach i obiektach westchnień, których życie nieodwracalnie zmienia się, gdy jedna z nich- Elsie, w niewyjaśnionych (oczywiście do czasu) okolicznościach zachodzi w ciążę. Po urodzeniu synka, Bjoerna, nie jest w stanie zajmować się dzieckiem. Niespodziewanie dla wszystkich opiekę nad chłopcem przejmuje jej bliźniaczka, która aby stworzyc mu dom, decyduje się wyjść za Birgera. Po kilku latach rodzi im się córka Susanne. Elsie zostaje radiotelegrafistką spędza życie na kolejnych rejsach dalekomorskich, szczególnie preferując lodołamacze.
Po latach niespodziewanie licealista Bjoern zostaje gwiazdą boysbandu. Sława trwa jednak krótko, i gdy zaczyna się załamywać, okazuje się, że chłopak nie radzi sobie z sytuacją...

Autorka postanowiła jednak wrzucić na ten tort kolejną warstwę, i była to chyba jedna warstwa za dużo- po kolejnych 30 latach Suzanne, która w tym czasie została pisarką, idzie śladami ciotki i sama okrętuje się na lodołamacz. Szwecja okazuje się jednak małym krajem, gdyż razem z nią okrętuje się ktoś, kto zna jej przeszłość i zaczyna ją prześladować. Zagadką tego poziomu gry jest- czy Suzanne poradzi sobie z sytuacją i upora się z demonami przeszłości.

Żeby nie zdradzać clou całej historii- jej trzecia warstwa, i niestety najobszerniejsza, jest nie do końca potrzebna. Cała historia zamyka się na poziomie drugim, także psychologiczne konsekwencje wcześniejszych wydarzeń. Suzanne świetnie panuje nad sytuacją i nie widac zupełnie gdzie ta jej wielka wcześniejsza trauma. No chyba, że chodziło o historię detektywistyczną- kto jest stalkerem Suzanne i dlaczego nie darzy jej sympatią.

Odłożyłam książkę lekko skonsternowana, muszę jednak podkreślić, że wypada ona blado tylko na tle innych książek Axelsson. Nieźle broni się jako zwykłe czytadło (przy którym nie chodzi o dzielenie włosa na czworo i logikę fabuły a o miłę spędzenie czasu). To , że za rok raczej nie będę o niej pamiętać tak jak o domu Augusty, to inna para kaloszy:).