piątek, 29 kwietnia 2011

"Irlandzkie złoto" - Andrew Greeley


Andrew Greeley jest katolickim księdzem, po godzinach zajmującym się pisaniem bestsellerów. Niegdyś popularnych, w latach 80-tych połowa Polski była przykuta do radia, gdy w Jedynce czytano np. jego "Grzechy kardynalne".
"Irlandzkie złoto" nie ma jednak nic wspólnego ze stanem duchownym (choć w na trzecim planie pojawia się "probarszcz" George i dwóch "sakramenckich irlandzkich biskupów"). To nietypowa komedia romantyczna połączona z rozwiązywaniem historycznych zagadek.
Opowieść zaczyna się pod koniec lat 80-tych, gdy Dermot Coyne, Amerykanin irlandzkiego pochodzenia, postanawia odwiedzić kraj przodków, którzy jego dziadkowie opuścili w panice w czasie irlandzkiej wojny domowej, aby nigdy więcej tam nie powrócić.
Dermot z nudów próbuje dowiedzieć się, dlaczego tak się stało, szybko jednak nudzić się przestaje, gdyż rozgrzebując stare sprawy udaje mu się ściągnąć na siebie uwagę irlandzkiej służby bezpieczeństwa, brytyjskiego wywiadu, a do tego jeszcze bliżej nieokreślonego tajnego stowarzyszenia.
Stawka okazuje się wysoka, gdyż z losami jego dziadków związane są odpowiedzi na zagadkę śmierci Michaela Collinsa (irlandzkiego przywódcy zmarłego w nader podejrzanych okolicznościach w 1922) a także historia "irlandzkiego złota"- tajnego funduszu irlandzkich powstańców zaginionego mniej więcej w tamtym czasie.
Dermot ma jednak w swoim śledztwie mocnego sojusznika- Nualę McGrail, irlandzkaą boginkę z Connemary i przymierająca głodem studentkę w jednym. Między tym dwojgiem szybko zresztą zacznie się historia przewyższająca skomplikowaniem wszelkie zagadki z przeszłości.
Niespodziewanie fajna książka. Mamy tu sporo humoru, zwłaszcza językowego. Nie wiem jak to możliwe, ale mimo polskiego tłumaczenia autorowi i tłumaczce udało się zasymulować język Irlandczyków. Historia miłosna, mimo, że opowiedziana w lekkim tonie, zawiera akcenty niespodziewanie poważne. Żadne z bohaterów nie chce na przykład skrzywdzić lub wykorzystać drugiej osoby (co jak bliżej się przyjrzeć, jest standardem w typowym chick-lit).Jest też sama zagadka historyczna i spora porcja historii Irlandii. jakoś zaskakująco kojarzyła mi się ona z historią Polski. Kraj był przez wiele lat kolonizowany przez silniejszego sąsiada (na szczęście tylko jednego). Zdania o irlandzkiej anarchii, która sprawia, że Irlandczycy są niezdolni do samodzielnych rządów, i potrzebują pomocy silniejszego sąsiada, mocno przypominały mi argumenty zaborców, do dziś zresztą powracające.
Wisienką na torcie jest śmierć Michaela Collinsa - oczywiście w "wypadku". Podobnych "wypadków" w polskiej historii również nieco się znajdzie. Żeby nie szukać współczesnych analogii - choćby śmierć gen. Sikorskiego.
Ciekawe były również rozbieżności. Szeregi irlandzkich powstańców były mocno infiltrowane przez brytyjską agenturę. Na temat tego, kto z polskich bojowników o niepodległość brał pieniądze zza granicy polskie podręczniki na razie milczą:).
Kończąc już dygresję: z książki przebija wielka miłość autora do Irlandii, do jej ludzi, krajobrazów, języka, irlandzkiego poczucia humoru. A oprócz tego także dużo pozytywnej energii.
Polecam tę książkę, to kolejna dobra pozycja na chandrę:).

"Irlandzkie złoto" to pierwsza część cyklu, jedyna przetłumaczona na polski. Chętnie sięgnęłabym po kolejne, być może nawet po angielsku, a to dlatego, żeby porównać sobie niezwykły język, jakim posługuja się bohaterowie.

środa, 27 kwietnia 2011

"Opowiedzcie jak tam żyjecie"- Agatha Christie


W 1930 Agatha Christie, wówczas juz dość znana 40-letnia pisarka w trakcie podróży po Bliskim Wschodzie, poznała 26-letniego archeologa, Maxa Mallowana. Wspólne zwiedzanie wykopalisk zakończyło się małżeństwem, dla pisarki oznaczało to także zmianę trybu życia. Do wybuchu drugiej wojny światowej miała okazję wielokrotnie towarzyszyć mężowi w kolejnych ekspedycjach. Efektem tych wypraw jest "Opowiedzcie, jak tam żyjecie"- nasycona humorem relacja z Bliskiego Wschodu.
A do tych wycieczek inaczej niż z humorem podchodzić się nie dało. Oznaczały one bowiem ciągłe niewygody, noclegi w złych warunkach sanitarnych, choroby i użeranie się z pracownikami.
"Max cierpi z powodu pcheł jeszcze bardziej niż ja. Pewnego dnia w szwach jego spodni znajduję i bezlitośnie morduję 107 pcheł. (...) Wydaje się, że mnie przypadają tylko nadmiarowe pchły, te, które nie potrafiły dobrać się do Maxa. Moje pchły są drugiej klasy, gorsze, niezdolne do skakania wysoko!"
W relacji Lady Agathy brzmi to jednak wszystko jak przygoda i niekończący się ciąg skeczy.
Nawet różnice kulturowe nie są jej straszne. Zamiast zamartwiać się, czy była dostatecznie poprawna politycznie, pisarka postanawia je po prostu obśmiać.
"Kurdyjka wynurza się ponownie ze swojej lepianki i wymyśla mężowi (...). Kurd, wielki, przystojny mężczyzna, wzdycha ze smutkiem. Któż chciałby być mężem Kurdyjki?
Istnieje powiedzonko, że jeśli Arab obrabuje cię na pustyni, pobije cię, ale zostawi przy życiu. Natomiast gdy obrabuje cię Kurd, zabije cię dla samej przyjemności zabijania.Być może trzymanie pod pantoflem w domu, pobudza do dzikości poza domem."
Powyższe cytaty to niewielka próbka jej możliwości, większość anegdot jest po prostu za długa do przytoczenia.
Zachęcam do tej wyprawy do innego świata, w dodatku z tak niezwykłym przewodnikiem. Idealna lektura na chandrę:).

wtorek, 26 kwietnia 2011

Konkurs- tylko dziś!!!!


Zapraszam do konkursu do Gosi, z bloga GG-podróże. Do wygrania "Kwiat pustyni" Waris Dirie.
Zgłoszenia tylko do jutra:).
A sam blog też wart uwagi, dla tych, którzy lubią podróże, nie tylko palcem po mapie.

Sezon na cuda- Magdalena Kordel


Jakiś czas temu po blogach przetoczyła się dyskusja, czy współpraca z wydawnictwem wpływa na ocenę książki. Dotychczas mogłam brać udział w takich rozważaniach tylko teoretycznie, gdyż z żadnym wydawnictwem nie współpracuję. Książka, o której dziś napiszę uczestniczy w akcji "Włóczykijka", która ma na celu propagowanie czytelnictwa książek polskich autorów. Przy takich szlachetnych założeniach akcji aż by się chciało przymknąć oko na pewne jej niedoskonałości, a pisać tylko o pozytywach:). Zdusiłam jednak w zarodku tę pokusę, i postaram się napisać tekst jak najbliższy moim prawdziwym wrażeniom.
"Sezon na cuda" to książka z nurtu - "Wyjedź na prowincję, tam jest prawdziwe życie". Bohaterką jest niejaka Majka, kobieta po przejściach, która znajduje spokojna przystań w sudeckim miasteczku, gdzie rozwija skrzydła jako właścicielka pensjonatu.
Zacznę od plusów- zaskakująco dobrze się czyta. jako swojego rodzaju cud należy uznać fakt, że w ogóle ją dokończyłam. Ostatnio wszelkie "lekkie babskie czytadła" po jakichś 20 stronach lądują w pudle "do oddania", albo czytam je po łebkach, śledząc tylko dialogi. "Sezon na cuda" przeczytałam od deski do deski. Drugim plusem książki jest pozytywne przesłanie, to pochwała pomocy innym, walki z własnym egoizmem, budowania sąsiedzkich więzi, angażowania się na rzecz zbiorowości. I to działa. Egzemplarz, który czytałam upstrzony był komentarzami i podkreśleniami czytelniczek, jeśli choć jedna z nich zdecyduje się po lekturze nakarmić bezdomnego kota, to już dobrze. Zaletą "Sezonu..." jest także humor, dzięki czemu jego lektura znacząco podnosi nastrój:). Styl autorki mocno przypomina Monikę Szwaję z wczesnego okresu (na szczęście bez jej skłonności do zdrobnień).
I na tym powinnam zakończyć omówienie "Sezonu...". teraz trochę czepialstwa:). Otóż niemal brak w książce intrygi, bardziej przypomina jest to ciąg luźno powiązanych epizodów. Żeby czymś zapełnić te 300 stron, autorka mnoży np. zajęcia bohaterki (oprócz prowadzenia pensjonatu jest np. nauczycielką). Dzięki temu zyskujemy jakieś 100 stron poświęconym scenkom szkolnym, zupełnie niezwiązanym z głównym wątkiem (a jest nim organizacja Wigilii dla samotnych mieszkańców miasteczka). Jej główne zajęcie, czyli pensjonat, de facto nie funkcjonuje. Zastanawiam się w takim razie po co w ogóle ten pensjonat, równie dobrze przecież Majka mogła się wyprowadzić na prowincję i po prostu pracować jako nauczycielka, skoro samego pensjonatu w książce de facto nie ma?
Oprócz naciąganej i wątłej akcji problemem są także błędy stylistyczne, a może i gramatyczne (a musiało ich trochę być, gdyż inaczej umknęłyby mojej uwadze). Np. konia z rzędem temu, kto odgadnie, co oznacza "wielkie pomidorowe macho"*.
Jeśli jednak będziecie czytać książkę szybko i bez nadmiernego zastanawiania się, istnieje pewna szansa, że te mankamenty umkną waszej uwadze:).

Książka udostępniona przez Wydawnictwo Prószyński w ramach akcji Włóczykijka.



*s.265

piątek, 22 kwietnia 2011

Dla miłośników panny Brodie

Nie, nie będzie kolejnej opinii. Fala uderzeniowa recenzji "Pełni życia Panny Brodie" Muriel Spark przewaliła się ostatnio przez blogi. Można o niej poczytać u Dabarai, Zacofanego w lekturze, Lirael, a jeśli ktoś czuje niedosyt- zostaje jeszcze lektura dyskusji na blogu Czytanki.anki.
Wygląda na to, że historia ekscentrycznej nauczycielki z brytyjskiej szkoły prywatnej w tatach 30-stych trafiła w czytelnicze zapotrzebowania. Słowem- wirtualne stadko panny Brodie rośnie w siłę:).
Zupełnym przypadkiem trafiłam wczoraj w antykwariacie na autobiografię autorki- "Curriculum vitae".

Oczywiście nie zdążyłam jeszcze przeczytać, znalazłam natomiast ciekawe szczegóły dotyczące pierwowzoru panny Brodie, czyli panny Kay. Wnioski po tej uzupełniającej lekturze są następujące - wyobraźnia pisarska nie ma granic, nawet, gdy twórca czerpie pełnymi garściami materiał z prawdziwego życia.
Na prośbę Ani z czytanek.anki wrzucam skany (a raczej zdjęcia) z interesującego fanów panny B. fragmentów. Sprawdziłam- dają się czytać. Fragment niestety dość spory, ale wrzucam go w całości, gdyż tylko tak da się wychwycić wszystkie smaczki.














czwartek, 21 kwietnia 2011

Losowanie, wymiana książkowa i inne przyjemności

Z przyjemnością informuję, że maszyna losująca wybrała juz zwyciężczynię konkursu z Arturo Perez Reverte, a jest nią Viv z bloga Która lektura?.


Serdecznie gratuluję i proszę o przesłanie adresu wysyłki na mojego maila (w lewej szpalcie). Przypuszczalnie nie zdołam już wyprodukować kolejnej dżinsowej zakładki (moze to i lepiej), ale obiecuję dorzucić jeszcze jedną książkę w podobnym klimacie:).

Wczoraj dotarł do mnie paczka od Vivi22 (zbieżność nicków z Viv zapewne przypadkowa:)).







Tak wyglądała jej zawartość wczoraj;). Dziś została z niej część papierowa, herbaty również nie zdążyliśmy jeszcze wypić (ale pracujemy nad tym).




Bardzo dziękuję zwłaszcza za książki:
Krucha jak lód- Jodie Picoult (porusza trudny temat "złego urodzenia", chętnie sprawdzę, jak poradziła sobie z nim autorka!)
Bez skrupułów- Harlana Cobena- z mojego ulubionego cyklu o Myronie Bolitarze. Cieszę się, że spotkam się znowu z detektywem koszykarzem, a także z jego pomocnikami- Wimem i Esperanzą Diaz:).


Przy okazji składam wszystkim najlepsze życzenia świąteczne. Niestety przy okazjach tego typu elokwencja mnie zawodzi, więc poprzestanę na życzeniach zdrowych i spokojnych Świąt.

środa, 20 kwietnia 2011

Hidden Lives - Margaret Forster


Myślę, że się zakochałam. Choć jak to bywa wiosną, ta miłość pewnie szybko wyparuje, zwłaszcza, że chodzi TYLKO o książkę.
A mowa o "Hidden Lives" Margater Forster, autorki dość skąpo tłumaczonej na polski (zaledwie 3 książki wydane w serii KIK, i to niekoniecznie te najlepsze), zadeklarowanej feministki, która z w swoich powieściach z upodobaniem dokonuje wiwisekcji rodziny. Nie stroni także od tematów biograficznych, zwłaszcza biografii słynnych kobiet.
"Hidden lives" to literatura faktu szczególnego rodzaju, dotyczy bowiem rodziny autorki, a konkretnie kobiet z tejże rodziny: babki Margaret Ann (ur. w 1869), matki Lilian (ur. w 1901) i jej sióstr, oraz samej Margaret F. (ur. w 1938). Daty urodzenia w nawiasach wrzuciłam nieprzypadkowo. W założeniu bowiem "Hidden Lives" to nie tylko rodzinne rozdrapy (bo nie jest to żadna grzeczna, podnosząca na duchu historia, oj nie), ale także podróż przez życie i sytuację kobiet na przestrzeni prawie stu lat. Autorka, przy okazji snucia rodzinnych opowieści chce obalić tezę, że życie kobiet na przestrzeni lat wcale się nie zmienia, i ich sytuacja jest wciąż zła, a światełka w tunelu nie widać. Co innego widać na przykłądzie jej rodziny. Inaczej wyglądało życie Margaret Ann- nieślubnego dziecka i służącej, której udało się osiągnąć awans społeczny za cenę rozstania z najstarszą, nieślubną córką. Matka autorki - Lilian, wprawdzie mogła zdobyć wykształcenie i przez dłuższy czas odnosić sukcesy zawodowe, chęć posiadania dzieci sprawiła , że skończyła jako kura domowa z depresją. Sama Forster (absolwentka Oksfordu a następnie nauczycielka i pisarka) pokierowała swoim życiem bardziej świadomie, nie tylko dzięki ogromnej ambicji i detrminacji, ale także dlatego, że życie kobiet nieprzerwanie zmieniało się na lepsze.

Życie to jednak nie klocki lego, a autor może sobie pisać ile chce, a czytelnik wyczyta to, co mu akurat pasuje. Po lekturze bowiem miałam nieco inne wrażenie, niż to które chciała przekazać Forster. A mianowicie takie, że ludziom (nie tylko kobietom) może żyje się coraz lepiej, mentalność się zmienia, ale w każdych historycznych dekoracjach ludzie maja jakieś pole wyboru, i niektórzy z niego korzystają (jak Margaret Ann i jej wnuczka), a inni poddają bitwę za bitwą, nawet przed jej rozpoczęciem. Tak robiła Lilian - dla mnie centralna postać książki. Bardzo nieszczęśliwa osoba, którą jej córka uważa za ofiarę systemu, choć przyczyny, moim zdaniem, w większości tkwiły w niej samej.
Dla Forster była niezwykle ważną osobą, także dlatego, że zbudowała swoje własne życie na staraniach, żeby być antytezą własnej matki. Siłą rzeczy poświęcała jej wiele swojego czasu i myśli, a efekt tego mamy w "Hidden Lives", gdzie dokonuje bolesnej wiwisekcji jej osoby, także jej własnego, zmieniającego się stosunku do niej. Jest to opowieść bolesnie szczera zarówno, jeśli chodzi o osobę matki, jak i córki, która nie ukrywa wielu swoich negatywnych uczuć.
Czasami łapałam się na tym, że Forster przesadza, niemal zawsze interpretując fakty na niekorzyść Lilian. Nie przekroczyła jednak granicy, za którą jest juz tylko niesmak. Raczej smutek, że tak bardzo się od siebie oddaliły (także ze względu na ekstremalna różnicę charakteru), ze nigdy do końca się nie zrozumiały (Forster ma z tym problemy także wiele lat po śmierci matki), że matka tak bardzo ukształtowała się wg cudzych wzorców, że zupełnie zagubiła siebie. Zapewne obydwie kobiety pogodzić i zrozumieć mogłyby się dopiero w zaświatach (w które zresztą Forster, córka gorliwej anglikanki, nie wierzy).
Widać, że temat matki to nie do końca zabliźniona rana (zupełnie inaczej bowiem relacjonuje, znaną tylko z drugiej ręki, histrię swojej babci). Zresztą może rana to złe słowo - te wczesne lata mocno autorkę naznaczyły, nie tylko w negatywnym sensie - także zdefiniowały jej zainteresowania literackie (w linkach wrzuciłam link do recenzji jednej z książek wydanej po polsku- z centralną postacią bardzo przypominająca Lilian), jak i społeczne (feminizm).

Wartość tej książki polega na tym, że bardzo głęboko wchodzi w życie "podstawowej komórki społecznej", dzięki temu nawet, jeśli nasz bagaż rodzinny był inny, myślę, że łatwo będzie znaleźć materiał do przemyśleń, który można odnieść do swojego życia. Acha - nie ma w tej historii żadnych ewidentnych patologii (choćby molestowania seksualnego czy przemocy)- to uwaga dla tych, których taka tematyka odstrasza.
Oprócz tego - "Hidden Lives", ujawniła u mnie skłonność podglądackie. Gdy tylko dowiedziałam się, że Forster napisała również kontynuację "Precious Lives", poświęconą w większości ojcu, już zaczęłam sobie ostrzyć zęby na kolejną wiwisekcję.

Ksiażkę świetnie się czyta. Naszpikowana jest detalami z życia codziennego klasy robotniczej w jej rodzinnym Carlisle - szczegółami topograficznymi, opisami szkół, wakacji, wizyt u lekarza... Autorka wręcz maluje słowem, a robi to tak zręcznie, że po lekturze mamy przed oczami obrazy z książki.
Notka pewnie nie jest specjalnie zachęcająca, nie bardzo wiedziałam z której strony ugryźć temat. Pewnie, gdybym poleciała schematem: saga rodzinna/tajemnica (ostatecznie która rodzina nei ma tajemnic?), byłabym bardzie skuteczna w reklamowaniu książki:).
Jednak nawet, jeśli moja opinia nie zachęca, jeśli kiedyś ten biały kruk wpadnie wam w ręce, dajcie mu szansę:).

Linki:
O Margaret Forster w wikipedii.
Nieco lifestylowy artykuł o MF, w kontekcie "Hidden Lives" i "Precious Lives"
Jedyna blogowa recenzja po polsku innej książki MF u Zosik.
Jeszcze jedna recenzja "Hidden Lives"

piątek, 15 kwietnia 2011

Konkurs z Perez Reverte


Dziś do oddania "W cieniu inkwizycji" Arturo Perez Reverte.

Opis wydawcy


"Przygody kapitana Alatriste" to opowieść o Hiszpanii pierwszej połowy XVII wieku. Na tronie zasiada młody, niemający na nic wpływu, Filip IV, wnuk potężnego Filipa II.

Dwór habsburski powoli staje się labiryntem intryg, podchodów, wzajemnych świństw. Z jednej strony sprawujący rządy kanclerz, z drugiej sekretarz królewski, uprawiający własną podstępną politykę ramię w ramię ze złowieszczym inkwizytorem. Na skrzyżowaniu tych dwóch ośrodków władzy znajduje się Diego Alatriste y Tenorio, czterdziestoparoletni szermierz, wytrawny żołnierz. W czasie gdy nie jest na wojnie, dorabia, pojedynkując się w cudzych sprawach. Małomówny, raczej sceptyk, zna życie od najgorszej strony i może dlatego zachowuje wciąż elementarne zasady moralne. Tym razem kapitan Alatriste przekonuje się, jak wielka jest potęga Świętej Inkwizycji. Ínigo Balboa, jego młody sługa, na skutek diabelskiego podstępu dwunastoletniej Angéliki de Alquézar, na własnej skórze doświadcza władzy i bezwzględności Oficjum i jego złowrogiego sędziego Emilia Bocanegry. Jednak chłopak jest tylko przynętą, pułapkę bowiem zastawiono na jego pana. Misternie utkana intryga wydaje się nieuchronnie prowadzić do triumfu sił niechętnych kapitanowi. Każda powieść z tej serii stanowi odrębną przygodę, choć nie zmieniają się główni bohaterowie, także źli, i najczęściej poczynania tych ostatnich są osnową fabuły.

Chętni proszeni sa o zostawienie informacji w komentarzach do 20.04 włącznie. Zgłaszających się anonimowo prosze o wpisanie adresu mailowego. Jeśli nie zaburzy to estetyki Waszych blogów, byłoby mi miło, gdybyście umieścili informację o konkursie u siebie:).
Losowanie najprawdopodobniej we czwartek:). Serdecznie zapraszam.

środa, 13 kwietnia 2011

"Rzeka szaleństwa" - Marek P. Wiśniewski


Nie mam ostatnio głowy do czytania beletrystyki, a już szczególnie nie chce mi się zajmować literatura popularną. Dlatego fakt, że wylosowano mnie jako kolejną czytelniczkę "Rzeki szaleństwa" raczej mnie przeraził, niż ucieszył. Włóczykijkową książkę należy przeczytać, a potem jeszcze zrecenzować... Ciężka sprawa.
Jednak mimo tych przeszkód książkę przeczytałam i całkiem mi się podobała. Dość nietypowa to pozycja, określiłabym ją jako thriller psychiatryczny, ale pewnie będzie wystawać z tej szufladki. Autor z upodobaniem myli tropy i mydli oczy, zaczyna już od pierwszych stron.
Biznesmen Mariusz Kurtz zatrudnia logistyka Mariusza Marlowskiego do przewiezienia cennego, a nietypowego ładunku rzeczną barką ze Szczecina wgłąb Polski. Podróż już od pierwszych chwil zapowiada się na prawdziwą wyprawę "w jądro ciemności". Spodziewacie się po takim wstępie kiepskiej podróby Conrada? Zupełnie niesłusznie, te literackie nawiązania są przemyślane wynikają z roli, jaką dla głównego bohatera grają książki, i nie jest to po prostu miłość, jak u zwykłego mola książkowego, tu będzie to miłość mocno podszyta perwersją.
Takich zmyłek jest wiele. Wszyscy bohaterowie, z którymi styka się Michał M. zachowują się nietypowo, znający się od lat członkowie załogi ostentacyjnie się ignorują, kapitan ma ataki katatonii a zleceniodawca bez przerwy chce go obsypywać pieniędzmi. Bohater miewa wizje, ze zmarłymi członkami rodziny w roli głównej, a na barkę próbuje się wedrzeć szalony kloszard.
Czyżby przyczyną była tajemnicza moc przewożonego przez barkę obelisku, który sprawia, że wszyscy (poza Michałem M.) tracą rozum?
To co napisałam, to dopiero początek historii, która przypomina skrzyżowanie snu wariata z jazdą rollercoasterem. Gdy już udaje nam się ułożyć te puzzle, okazuje się, że ktoś nimi potrząsnął, a w ogóle, to do układania potrzebne są trójwymiarowe okulary.
I tak aż do finału. O dziwo - zaskakująco logicznego, porządkującego na kilku stronach te wszystkie puzzle (łącznie z tropem conradowskim). Uff - to była niezła jazda.
Plusem tej książki plastyczny język, także ten używany przez bohaterów. Autor nie unika wulgaryzmów (namiętnie wykorzystywanych przez jednego z marynarzy), ale moim zdaniem nadmiernie nimi nie epatuje. Drugi pozytyw to po prostu dobrze opowiedziana historia, a nie było to proste, ze względu na jej "szalony" charakter. Świetnie udało się również pokazanie jej z punktu widzenia rozsądnego człowieka, próbującego ze wszystkich sił nadążyć za sytuacją. I wreszcie atmosfera. Choćby płynąc w dół Odry, czujemy wyziewy rzeki, i zaczynamy się bać, czy sami nie zaplączemy się w szuwary.
Czego mi brakowało? Czegoś więcej. Autor tak skupił się na prowadzeniu zagadki, że w sumie dostałam niewiele więcej, niż sprawnie rozpracowany rebus. No może z niewielkim bonusem w postaci rozważań o względności ludzkiego postrzegania.
Mimo to zachęcam. To kawał dobrej roboty i solidna literatura środka. Nobla ta książka nie dostanie, ale jakiś "Złoty sztylet" należy jej się jak psu kiełbasa.

Książka udostępniona przez wydawnictwo SOL w ramach akcji Włóczykijka.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Tatami kontra krzesła, o Japończykach i Japonii- Rafał Tomański


Wszyscy czytają "Tatami...", czytam i ja. Pierwszy raz w historii tego bloga zdarzyło się bowiem, że miałam w ręku książkę, znajdującą się na aktualnej liście bestsellerów (13. miejsce na liście Rzeczpospolitej w marcu).
Potwierdzam, że książka jest zajmująca. Jednak raczej dla początkujących w temacie. Nie wydaje mi się, żeby uznali ją za cenną ci, którzy Japonię odwiedzają, bądź wiele o niej czytali. Sam autor określa ją jako "rozmówki"- to skrótowa próba opisu zachowań Japończyków i określenia, co za nimi się kryje, i czym są uwarunkowane. Tomański podchodzi do tematu systematycznie, opisując kolejno takie tematy jak jedzenie, praca, język, itp. Nie brakuje mu erudycji, chętnie odwołuje się do klasycznych książek o Japonii, podpiera się przykładami historycznymi, szuka analogii w kulturze europejskiej. stawia sobie za cel opis Japonii 21. wieku, ze wszystkimi jej ciekawostkami socjologicznymi.
Stawia w końcu tezę, że Japonia zbyt szybko otworzyła się na Zachód (jej przymusowa modernizacja rozpoczęła się w połowie XIX wieku, po wieloletniej izolacji- epoka Meiji), przyswoiła w całości jego technologię, kultura zaś okazała się Japończykom częściowo obca, i do dziś nie są w stanie jej przetrawić. Stąd też Japonia znajduje się w tej chwili na zakręcie i zmierza w stronę równi pochyłej (także ekonomicznej).
Pewnie jestem w tej chwili w cynicznym nastoju, ale jakoś nie wzruszył mnie los Japończyków w kryzysie.
Ostatecznie- które państwo szeroko pojętej cywilizacji zachodniej nie jest w tej chwili na zakręcie? Które społeczeństwo nadąża w 100% za rozwojem technologii? Jaki kraj tak naprawdę miał szansę rozwijać się harmonijnie przez setki lat? Na pewno nie była to nasza część Europy, której los zafundował zarówno epokę izolacji, jak i Meiji w ostatnich kilkudziesięciu latach. Jeśli chodzi o kraje zachodnie, to pomijając może bardziej egalitarne Stany Zjednoczone, równomierny rozwój (co najmniej do lat międzywojennych), był raczej udziałem klas uprzywilejowanych. Nie wiem, czym to się w zasadzie różni od modelu japońskiego?
Zgadzam się, że Japończykom jest trudno, i może nieco się pogubili, ale komu jest łatwo i kto się tak naprawdę nie pogubił?
Książka Tomańskiego odwołuje się do dawnych dobrych czasów, kiedy ludzie rozwijali się harmonijnie w zgodzie z własną tradycją, tyle, że te czasy minęły ... dla wszystkich. Nie tylko dla Japonii.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

"Marianna i Róże"- Janina Fedorowicz, Joanna Konopińska


"Marianna i Róże" Joanny Konopińskiej i Janiny Fedorowicz, opisuje historię, która zdarzyła się naprawdę. To wspomnienia babci jednej z autorek, zrekonstruowane na podstawie pozostawionych przez nią zapisków, pamiątek i rodzinnych wspomnień. Opowieść, która brzmi dziś jak z innego świata.
Książka ma formę pamiętnika średnozamożnej wielkopolskiej ziemianki, Marianny Jasieckiej. Obejmuje lata 1871-1914 i koncentruje się na codziennym życiu. Marianna ma jednak świadomość upływającego czasu, i chce zostawić dla swoich dzieci i wnuków swoiste świadectwo, stąd też sporo tu wzmianek o wydarzeniach kulturalnych czy politycznych. Wielkopolska walczyła wówczas z agresywną germanizacją, a autorka miała możliwość być świadkiem choćby sprawy wozu Drzymały, czy szkolnego strajku we Wrześni.
Co można powiedzieć o życiu w Wielkopolsce czasów fin de siècle? Poza takimi ciekawostkami, że wyprawa nad morze czy do Wrocławia, wymagała przygotowań większych, niż obecnie przy wyprawie na drugi koniec świata? Czy faktem, że ślubna wyprawa mogła by wystarczyć na wyposażenie hotelu średniej wielkości.
Uderzyły mnie dwie sprawy. Po pierwsze - życie kobiety było podporządkowane rodzinie, ale absolutnie nie chodziło o jakieś stereotypy typu "matka Polka". Rodzina była przedsiębiorstwem, a produktem tegoż przedsiębiorstwa były dzieci. Ważne było, aby gdy dorosły, odnalazły swoje miejsce w życiu, dlatego niezwykle ważne było staranne i śWIADOME wychowanie. I nie chodzi bynajmniej o to, że było to wychowanie rygorystyczne, czy też pozbawione spontaniczności.
Celem procesu było raczej przekazanie właściwych wartości (także poprzez wybór placówek edukacyjnych), równoważenie wpływów zewnętrznych wpływami domu, tak, aby nie zepsuć tego "produktu", zanim rozpocznie samodzielne życie. Szczególnie wiele czasu poświęcała Marianna formowaniu charakterów córek. Czasy bowiem były okrutne dla kobiet, i zniszczenie szans na zamążpójście równało się zepchnięciu na margines spółeczeństwa.A że nie było to zagrożenie wyssane z palca, świadczą choćby losy młodej kuzynki Jasieckich, którą samo podejrzenie pozamałżeńskiego romansu, nie tylko pozbawiło szans na założenie rodziny, ale i uniemożliwiło pracę zarobkową.
A córek w rodzinie naszej bohaterki do uplasowania na matrymonialnm rynku było aż sześć. Nie trzeba dodawać, że skazy na reputacji jednej z nich równały się pogrzebaniu szans pozostałych.
Zarządzaniem tym procesem wychowawczym zajmowała się właśnie Marianna, i był to proces nie mniej skomplikowany, niż współczesny Human Resources Management (a odpowiedzialność większa, bo chodziło o własną firmę- rodzinę i własne dzieci).
Drugi temat, który mnie zainteresował to obrona przed germanizacją, która przyjmowała formę swoistego apartheidu: bojkot niemieckich sklepów, kontakty wyłącznie z polskimi sąsiadami, tak długo, jak to było możliwe - polskojęzyczna edukacja, obrona przed wykupem ziemi. W dzisiejszych czasach, kiedy większość Polaków nie widziałaby nic złego w zmianie obywatelstwa na bardziej prestiżowe, ta determinacja jest niemal nierzeczywista.
No cóż- zachęcam do tej podróży w inne czasy:). Ciekawe na co Wy zwrócicie/zwróciliście uwagę.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Izydor w krainie konkursów i wymian

Zacznę od przyjemniejszej części posta. Udało mi się wygrać w konkursie u montgomerry tę oto książkę:
.












Jeszcze raz serdecznie dziękuję nie tylko za książkę, ale także za gustownie zaaranżowaną przesyłkę i całą masę słodkich załączników. Wypadałoby tu pewnie wstawić zdjęcie, cóż, skoro z załączników została jedynie garstka opakowań;).

Poszczęściło mi się również w konkursie u Skarletki. Tyle, że szczęściu jeszcze trzeba czasem pomóc, na przykład pamiętając o konkursie, tymczasem ja nie zgłosiłam się po odbiór nagrody. Czyżby to oznaczało, że jestem (nieco) roztargniona? [Nie ma co ukrywać, jestem:).]

Konkursy są zatem najeżone przeszkodami, ale wymiana książkowa wydaje się rzeczą całkiem prostą. Zgłosiłam się na takową do Sabinki.







No i tu zaczęły się schody. Zgodnie z zasadami wymianki do paczki, oprócz książek i słodyczy, należy wrzucić zakładkę. Najlepiej własnoręcznie wykonaną. Hmmm. Ponieważ zakładek jako takich nie używam (gdyż je gubię), nie wiem nawet, czy gotowe zakładki w ogóle można kupić w zwykłym "papierniczym"?
Coś mnie podkusiło, i postanowiłam zrobić sama. Wymyśliłam sobie zakładkę haftowaną. Problem w tym, że ostatnio zajmowałam się haftem w podstawówce (a były to czasy podstawówki 8 letniej). Musiałam więc nabyć stosowne materiały za równowartość kilku obiadów w akcji "Podziel się posiłkiem". Na szczęście wymyśliłam sobie zakładkę dżinsową, więc jako baza posłużyła mi pewna, już nie używana sztuka garderoby.
Wymyśliłam sobie wzór, który jednak okazał się mało efektowny, więc zaczęłam go w locie modyfikować. Po godzinie byłam zlana potem, a zakładka zaczęła powoli przybierać kształty cywilizowane. Jedynie od frontu jednak, od tyłu to jakaś masakryczna plątanina nitek.
Zatem Drogie Uczestniczki Wymianki!!!
Jeśli którakolwiek z was dostanie paczkę z zakładką, która wygląda, jakby wyhaftował ją uczeń trzeciej klasy podstawówki na zetpetach (podkreślam, uczeń - nie uczennica), będzie to zapewne zakładka mojego autorstwa. Potwierdzam również, że nie mam pojęcia o ściegach, i wszystkie wykorzystane techniki są mojego autorstwa, wymyślone ad hoc. Zdjęcia nieszczęsnej zakładki nie zamieszczę, gdyż a) wstyd jak beret b) zawartość wymiankowej paczki i jej nadawca są utajnieni do momentu otrzymania:).
Acha - w zasadzie powinnam się nie wygłupiać, tylko poszukać jakiejś gustownej gotowej zakładki wykonanej techniką decoupage. No ale z drugiej strony nieźle się nad swoją namęczyłam, a inna uczestniczka wymianki będzie sie mogła pośmiać.

W każdym razie- szacun dla wszystkich parających się po godzinach robótkami:). I to takimi, które potem wyglądają jak małe dzieła sztuki. Niech moc będzie z wami;).

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Hurtownia książek- od Lindgren do Akunina:)

I znowu lenistwo wzięło górę- kilka książek, o których nie będę (z różnych powodów) pisać szerzej. Zatem znowu hurtem:).

"Samuel August z Sevedstorp i Hanna z Hult"- Astrid Lindgren- dwa opowiadania, tym razem dla dorosłego czytelnika, pierwsze, tytułowe to historia miłości jej rodziców, drugie zatytułowane "Pamiętam" poświęcone jest ludziom, którzy towarzyszyli jej dzieciństwu- parobkom, pokojówkom, itd. Ogólnie to książka o czasach (początek XX wieku), gdy wszystko było prostsze, łatwiej było wychowywać dzieci i ... fajniej było być dzieckiem. Polecam.



"Wyspa sprzątaczek" Mileny Moser traktuje o sprzątaczce z piekła rodem- grzebiącej w papierach, czytającej pamiętniki, wyjadającej zapasy, po godzinach zaś uwodzącej potomstwo chlebodawców. a w dodatku tylko symulującej sprzątanie. Można by się nabawić prawdziwej sprzątaczkofobii, gdyby nie fakt, że całość skręca w kocu w stronę mocno groteskowej bajki, a sprzątaczka okazuje się istotą o złotym sercu. Całkiem nieźle się czyta, rzecz to co najmniej ze średniej półki.



Z "Diabelską przypadłością" Jacka Dąbały schodzimy o pół półki niżej, ale ciągle nie jest źle. Fabuła mocno zakręcona- oświęcimski lekarz dokonuje pionierskiego zabiegu klonowania (swojej zmarłej ukochanej). Dziewięć miesiący później polska matka zastępcza rodzi małą Marysię i porzuca ją w sierocińcu. Świat jeszcze nie wie, ale oto narodziła się polska Lisbet Salander (skrzyżowana z Larą Croft), piękna, inteligentna i amoralna kobieta, którą jednak w życiu kręcą komunistyczne hasła i przyjaźń z Markiem- nieco fajtłapowatym kumplem z domu dziecka. Tylko dla niego skłonna jest zrobić wszystko. Dosłownie wszystko. Czyta się całkiem nieźle, a że to wszystko wyssane z palca? Cóż.. A Lisbet Salander to niby była prawdziwa?

"Kochance śmierci" Borisa Akunina kiedyś poświęciłabym pewnie oddzielną notkę. Jednak ta część cyklu o Eraście Fandorinie (moskiewskim śledczym z przełomu XIX i XX wieku), jest albo słabsza, albo Akunin już mi się przejadł. Tym razem śledztwo dotyczy klubu samobójców, jednak zanim Fandorin rozgryzie sprawę, niemal wszyscy zdążą się pozabijać - cóż, najwyraźniej obniżka formy. Plusem była dla mnie tylko postać Kolombiny- osiemnastoletniej nihilistki, która w głębi duszy wciąż pozostała rezolutną Maszą z Syberii i zupełnie nie daje się skłonić do popełnienia samobójstwa.
Nie podobało mi się również to, że nadmiernie wyszły na wierzch polityczne sympatie autora, niektóre złote myśli świetnie by pasowały do materiałów propagandowych partii "Jedna Rosja". Ogólnie- książka raczej dla zdecydowanych fanów Akunina.

niedziela, 3 kwietnia 2011

Pancerne serce- Jo Nesbø


"Pancerne serce" to siódmy tom cyklu o norweskim policjancie Harrym Hole. W związku z tym zamierzam mocno ograniczyć swoje zachwyty nad tą konkretną książką (ci, którzy przeczytali wcześniejsze 6 tomów zapewne i tak sięgną po ten), napisze zamiast tego co nieco o całym cyklu i jego cechach charakterystycznych.







Dla ułatwienie najpierw kolejne części cyklu:
"Człowiek nietoperz"- rozgrywa się w Australii
"Czerwone Gardło",
"Trzeci Klucz"
"Pentagram"- te tomy tworzą tzw. Trylogię z Oslo
"Wybawiciel"
"Pierwszy śnieg"
"Pancerne serce"

W niektórych cyklach kryminałów kolejność czytania nie ma żadnego znaczenia, tu jest niestety odwrotnie, kolejne tomy należy zaliczać po kolei. Wynika to z faktu, że oprócz zagadki "podstawowej" Harry po godzinach walczy z "Ośmiornicą" w norweskiej policji, a ten wątek przenosi się z tomu na tom. Tak jest szczególnie w przypadku Trylogii z Oslo - ściga "złego policjanta" przez 3 tomy. Jeśli zaczniemy czytanie np. od "Pancernego serca", gdzie siłą rzeczy są wzmianki o tej sprawie, od razu znamy rozwiązanie zagadki z wcześniejszych tomów.
Stosunkowo autonomiczny jest tylko "Człowiek nietoperz", a to przez fakt przeniesienia akcji do Australii.
Bohaterem cyklu jest Harry Hole- jeden z najlepszych norweskich specjalistów od seryjnych morderców. A ponieważ jest najlepszy, więc wszyscy norwescy psychopaci chcą wypróbowywać swoje umiejętności właśnie na nim. Dośc często zatem okazuje się, że kolejny "seryjniak" był osobą z otoczenia Harrego lub kogoś z ludzi mu bliskich.
Dlatego też Harry, i tak wykazujący skłonność do nałogów, po każdym śledztwie doznaje lekkiego załamania nerwowego, rzuca wszystko i pogrąża się jeszcze głębiej w piciu/ćpaniu itd.
Harry ma oczywiście swoje życia prywatne, od drugiego tomu związany jest z piękną Rakel, matką Olega, który w Harrym widzi wzór ojca.
Niestety, częściowo przez nałogi Harrego, częściowo przez fakt, że kolejni psychopaci, chcąc podroczyć się z Harrym, biorą sobie za cel właśnie Olega lub Rakel, ta ostatnia postanawia zniknąć na zawsze z jego życia (i z Oslo).
Punkt wyjścia "Pancernego serca" jest taki, że znika z Oslo również Harry. Osiedla się w Hongkongu, gdzie testuje nowy nałóg- opium, a do tego oddaje się hazardowi, przy okazji ściągając sobie na kark triadę.
Niestety, jak to zwykle już bywa w jego życiu, w Oslo znów zaczynają ginąc młode kobiety, więc szef Harrego wysyła największa szprychę z wydziału do Hongkongu na poszukiwanie wybitnego eksperta.
Ponieważ natura ciągnie wilka do lasu manewr się udaje, i Harry rozpoczyna śledztwo.
Daruję sobie tym razem jakiekolwiek opisy, ale cześć "detektywistyczna" naprawdę mi się podobała. Wielokrotne zwroty akcji, komplikacje, co chwila "ostateczne" rozwiązania, które za chwile okażą się fałszywa (a o tym, że tak będzie, wiemy tylko dlatego, że sporo jeszcze zostało do końca). Historia niby nieprawdopodobna, ale poprowadzona tak pomysłowo, że jestem w stanie w nią uwierzyć:).
Polecam tym, którym trzeba polecać:). Miłośnicy cyklu już pewnie i tak zdążyli to przeczytać:).

piątek, 1 kwietnia 2011

"Pantaelon i wizytantki" - Mario Vargas Llosa


Być może MVL jest noblistą. Być może poruszył w swoim "Pantaleonie..." poważne kwestie (choćby krytykę stosunków panujących w armii i zjawiska określanego w Polsce jako "dulszczyzna"). Mi jednak nie chciało się szukać tych głębszych treści, i czytając tę książkę świetnie się bawiłam, od czasu do czasu zaśmiewając się w głos (a zapewniam, że nie robię tego często). Szanowny Noblista Mario Vargas Llosa jest po prostu dotychczas nieujawnionym następcą Joanny Chmielewskiej (ostatecznie jest od niej te kilka wiosen młodszy), tyle, że nikt dotychczas nie doprowadził do jego zdemaskowania.
Krótki zarys fabularny, który pozwoli wam ocenić, czy również w waszym przypadku książka wykaże swe komiczne właściwości.
Kapitan Wojsk Lądowych Peru- Pantaleon Pantoja- jest geniuszem organizacji. Zapewne teraz zostałby zassany przez jakąs międzynarodową korporację, którą by zreorganizował od podstaw, realizując wyznaczone mu cele w dwustu procentach. W latach 70-tych w Peru stała przed nim otworem jedynie kariera w armii. Przełożeni szybko się na nim poznali, i szybko odesłali do organizowania kantyn, aprowizacji i transportu. A gdy amazońską część Peru opanowała plaga gwałtów, popełnianych często przez szeregowych żołnierzy, kapitan Pantoja został oddelegowany do stworzenia Służby Wizytantek, której zadaniem było ulżyć cielesnym potrzebom sfrustrowanych wojaków. Ze względu na publicity armii musiał jednak działać incognito, w tajemnicy nawet (a może przede wszystkim) przed własną rodziną. Jako mistrz organizacji Panta zabrał się do sprawy medodycznie. Za pomocą statystycznych wyliczeń ocenił zapotrzebowania, szybko dokonał rekrutacji Menadżera Wizytantek- Ciuciumamy, a przede wszystkim samych pracownic Służby. I biznes zaczął się kręcić. No cóż- zapraszam do sprawdzenia, czy Wizytankom udało się ostatecznie zdominować Armię Peru i czym skończyła się ta historia dla samego kapitana Pantoja.

"Bo my, z Małżonką, to za wesołą książkę dużo damy:)" napisał kiedyś kolega Zacofany w lekturze. Polecam zatem perypetie Służby Wizytantek uwadze jego i innych poszukujących zabawnej i odstresowującej lektury. Tylko raczej nie nadaje się do głośnego rodzinnego czytania, przynajmniej do czasu, kiedy progenitura nie osiągnie stosownego wieku (a wtedy już nie będzie i tak takimi rytuałami zainteresowana), gdyż narazilibyśmy się później na konieczność odpowiedzi an pytania w stylu- Tato, a co to znaczy "standardowa długość usługi"?


Zdjęcie ze strony wydawcy.