czwartek, 30 września 2010

Castle Rackrent (Zamek Rackrent)- Maria Edgeworth


Książka przeczytana w ramach wyzwania Klasyka literatury popularnej. Z lenistwa zabrałam się za niespełna 100 stronicową książkę współczesnej Jane Austen Anglo- Irlandki Marii Edgeworth. Mimo, że kompletnie nieznana, książka, o dziwo, dała się czytać. I to bez przykrości.
Ale po kolei: Castle Rackrent to historia czterech kolejnych lordów Rackrent, którzy z podziwu godnym talentem przehulali, z początku całkiem pokaźny, rodzinny majątek.
Sir Patrick- wielbiciel wielkich uczt, słynny ze swojej gościnności; Sir Murtagh- wyżywający się w licznych procesach z sąsiadami i dzierżawcami, z których zyski niestety były sporo niższe niż koszta sądowe; Sir Kit- urodzony koniarz trzymający w wieży niepokorną żonę; wreszcie Sir Condy- prawdziwe dziecko we mgle, które mimo to, a może dzięki temu zostaje wybrane do parlamentu. Tonąca w potokach whisky historia zostaje opisana z punktu widzenia sarkastycznego majordomusa Rackrent- poczciwego Thady Quirka (zwanego potem Starym Thadym, a w końcu również Biednym Thadym).
Bohaterowie przypominali mi nieco Zakupoholiczkę- mistrzynię w żonglowaniu kartami kredytowymi. Jej 19- wieczni poprzednicy byli równie pomysłowi- nie mieli zwyczaju otwierać wezwań do zapłaty, rozprzestrzeniali plotki o bogatym ożenku, żeby zapewnić sobie dalszą możliwość zadłużania się, przekupywali szeryfa, aby odsyłał chętnych do aresztowania ich za długi do innego hrabstwa, a gdy to nie pomagało -dawali się wybrać do parlamentu, aby zapewnić sobie immunitet. Różnica między współczesnymi czasami Zakupoholiczek, jest taka, że 19-wieczni dłużnicy jednak kończyli źle, teraz wydawanie kasy, której się nie ma, jest promowane przez literaturę, gdyż, przynajmniej do czasu, sprzyja wzrostowi PKB.
Książkę czyta się płynnie i przyjemnie, bohaterowie i sytuacje są autentycznie zabawni, choć czasami bywa to śmiech przez łzy. Chociaz w założeniu książka miałą być prozą interwencyjną, piętnującą irlandzkie wady narodowe, o dziwo, wcale się nie zestarzała. Spokojnie mogłaby stać się podstawą scenariusza sitcomu.
Polecam.


wtorek, 28 września 2010

Opowieść o miłości i mroku- Amos Oz

Ostatnio w kolejnych postach zastanawiam się ile treści można zawrzeć w 200 stronach , ile w 400, teraz przyszła pora na cegłę 600-stronicową.
"Opowieść.." to autobiografia znanego izraelskiego pisarza, dość nietypowa, sięga bowiem w przeszłość nawet do 200 lat przed jego urodzeniem, natomiast kończy się gdzieś w okolicach jego ślubu, czyli niewiele po 20 urodzinach. A i tak największe nagromadzenie faktów i detalicznych opisów dotyczy okresu do 12 roku życia. Dalej, mam wrażenie, że autor tylko zamyka kolejne tematy i szkicuje niektóre ważne wydarzenia. Dlaczego? Właśnie wtedy, w 1952 roku, załamał się jego świat, po samobójstwie matki.
Książka jest bogata w różne treści (o tym później), ale mam wrażenie, że została napisana głównie po to, aby rozprawić się z tym wydarzeniem. Wprawdzie na 600 stron tylko na kilkudziesięciu matka jest główną bohaterką (a nie tylko uczestniczką kolejnej kolacji szabatowej), ale mam wrażenie, że jest punktem centralnym, wokół którego krąży cała akcja, coraz bardziej zbliżając się do bohaterki, to znów oddalając się na bezpieczną odległość, aby napisać coś o książka, wuju, dziadku czy pierwszej miłości 8-latka. Widać to szczególnie w opisie tego czasu, gdy dotychczasowa melancholia i nadwrażliwość matki zmieniła się w prawdziwą depresję. Opisy kolejnych etapów choroby, aż po tragiczny finał, pojawiają się co kilkadziesiąt stron.
Widać także próby rekonstrukcji jej postaci, niekiedy bardzo szczegółowych -aż po opowieści o sąsiadach z czasów ukraińskiego dzieciństwa, wielokrotnie powraca postać Rosjanki- samobójczyni, która mogła, zdaniem autora, mieć jakiś wpływ na jego matkę.
Chociaż jest w jej historii wiele białych plam, których, ze względu na odejście świadków, nigdy nie zapełni.
Drugi powód napisania autobiografii- Oz w kilka lat po śmierci matki postanowił w dość radykalny sposób odciąć się od rodziny, zamieszkując w kibucu. "Przez wiele lat nie rozmawiałem z nikim zarówno na temat ojca jak i matki. Możnaby było pomyśleć, że jestem jakimś podrzutkiem" . Mam wrażenie, że książka jest próbą naprawienia tego błędu. Historie kilku pokoleń rodziny, opisy dzieciństwa w rodzinie erudytów i milion innych poruszonych tematów (polityka, historia, tajemnice pisarskiego warsztatu) mają zaprzeczyć takim podejrzeniom. Mnogość poruszonych tematów pozwoli też znalexć każdemu coś dla siebie.
Polecam.

poniedziałek, 27 września 2010

Złota wolność- Zofia Kossak

Zadziwiające, ile można upchnąć na zaledwie 400 stronach, i to bez uczucia przeładowania)). Ale po kolei.

Polska, koniec 16. wieku, złota wolność szlachecka w największym rozkwicie, także ta religijna. Korzysta z niej skwapliwie brać szlachecka, chętnie zmieniając wiarę, najczęściej po to, aby uwolnić się od dziesięciny. Są jednak wśród "heretyków" prawdziwi idealiści- choćby arianie- rdzennie polski ruch religijny- pacyfistyczny (jej wyznawcy nosili drewniane miecze), o surowych obyczajach, odrzucający nadmierne bogactwo i piastowanie urzędów państwowych.
Jednak ruch arian przeżywa kryzys. Aby zapobiec jego dalszej erozji synod w Hoszczy zezwala na noszenie broni przez wyznawców.
Stanie się to punktem zwrotnym w życiu dwóch młodych szlachciców- Sebastiana i Piotra Pielszów. Po zniesieniu zakazum, jeden z przekonania, drugi z konieczności, zaczynają brać udział w kolejnych wielkich wydarzeniach historycznych, a tych w tamtych czasach nie brakowało- wojny inflanckie, bitwa pod Kircholmem, rokosz Zebrzydowskiego, dymitriady, w końcu bitwa pod Kłuszynem. Poznają wielkich ludzi swojej epoki- księdza Skargę, hetmanów Chodkiewicza i Żółkiewskiego. To płaszczyzna historyczna.
Na płaszczyźnie prywatnej obaj bracia mają pecha zakochać się w tej samej dziewczynie- mamy więc zarówno wątek romantyczny w barokowej scenerii (u jednego z braci) jak i zapis barokowej depresji (u drugiego).
Żeby tytułowi stało się zadość sporo jest także rozważań o wolności, może niekoniecznie w wymiarze politycznym i osobistym a sporo o wolności sumienia, czy wolności religijnej (determinuje to taki, a nie inny wybór bohaterów), niektóre mogą mieć odniesienia we współczesności. Okazuje się, że traktowanie religii jak supermarketu to wcale nie jest wynalazek 21. wieku. Ciekawy jest też opis tego, co się dzieje z religią, która zaczyna się na siłę reformować i demokratyzować i dlaczego przetrwały te wyznania, które poziom demokracji ustawiły na dośc niskim poziomie).
Jeśli nadal ktoś uważa, że to mało, dochodzą świetne sceny rodzajowe i humor (mój ulubiony fragment to list chodkiewicza, który zezwala żonie na zakup karła).
No i język- już w innej książce Kossak- Szczuckiej zauważyłam, że mistrzowsko nim operuje, ale tu przeszła samą siebie. Otóż mocno ciąży ku staropolszczyźnie. Po jakichś 10 stronach przyzwyczaiłam się do tego, i czytałam książkę tak, jak czytam w obcym języku (dopowiadając sobie znaczenia z kontekstu, albo ignorując niezrozumiałe słowa). Jest to pewnie plus warsztatowy, ale (chyba) minus czytelniczy, gdyż spowalnia lekturę.

No coż- mi się podobało i polecam, ale, głównei ze względu na język, nie jest to McLektura)).

P.s. Książka przeczytana w ramach losowania stosikowego, świetny sposób, aby przewietrzy ć swoje zakurzone półki)).


niedziela, 19 września 2010

Czerwony rower- Antonina Kozłowska


Zacna, nader zacna lektura.

Trzy przyjaciółki- Gośka, Karolina i Beata, 35-latki trzymające się razem od czasów podstawówki.
-Gdy widzę was razem przypominają mi się bohaterki serialu "Desperate Housevives". Piękna fasada a u każdej trup w szafie- to opinia męża jednaj z nich.
I faktycznie trup jest, tyle, że jeden, wspólny. Nad ich przyjaźnią unosi się cień "tej czwartej"- Anety, która w niewyjaśnionych okolicznościach zmarła w wieku 15 lat. Kobiety czują się w jakimś stopniu odpowiedzialne za jej śmierć- najbardziej prawdopodobnym jej wyjaśnieniem jest samobójstwo, i to spowodowane być może właśnie ich szykanami. Być zreszta to wyrzuty sumienia sprawiły, że trzymały się razem przez tyle lat.
Przypadkowo odnaleziony pamiętnik Anety i groźby ze strony jej rodziny sprawiają, że przyjaciółki znów muszą cofnąć się do czasów podstawówki, na nowo stawić czoła niewygodnym faktom a na końcu (być może), wyzwolić się od całęj sprawy.
Autorka powoli, w rytm największych przebojów tamtych czasów (do książki chyba powinna być dołączona płyta))) przeprowadza nas przez całe lata 80. Rozprawia się z mitem, że bycie 13-14-15 latką to pasmo przyjemności i idylla- wprost przeciwnie, to ciężki kawałek chleba i koszmar, o którym większość z nas woli zapomnieć.
Przyjaźnie, a nawet związki, mają charakter sojuszy taktycznych mających poprawić np . notowania na szkolnej giełdzie. A że do tego jest się w tym okresie wyjątkowo podatnym na zranienie, nastoletnie życie staje się manewrowaniem między Scyllą a Charybdą.
Całość czyta się jednym tchem, kolejne puzzle wskakują na swoja miejsce, bohaterowie pozytywni nieco szarzeją, ci negatywni pokazuję inne oblicze, i ani się obejrzałam, a bylam już na stronie 200 (z 230). Duży plus- o książce pamięta się nawet po jakimś czasie, a to rzadkość przy literaturze popularnej. Kolejny- to język- zaprzeczenie bylejakości. I jeszcze całkiem udana warstwa historyczna- czyli rzut oka na lata 80, aczkolwiek bez przesadnej etnografii i epatowania blokowiskami trzepakami i chińskim piórnikiem.

Polecam.

piątek, 10 września 2010

Pan od poezji- Joanna Siedlecka


..Czyli reporterska biografia Zbigniewa Herberta. Koncentruje się przede wszystkim na wcześniejszych latach życia poety, mniej więcej do lat 50, podaje też sporo szczegółów na temat rodziny Herberta, a były tam postaci ciekawe. Lata 60-80 opracowane są dużo bardziej pobieżnie. Dokladniej znowu trudne lata 90, gdy poeta wszedł nieco głębiej w publicystykę i sprwy bieżące, czym sprowokował bezpardonowe ataki na swoją osobę.
Książka jest przede wszystkim kompilacją wspomnień innych osób o Herbercie, zebranymi osobiście przez dziennikarkę, tam, gdzie ze względu na upływ czasu zebranie bezpośrednich relacji było niemożliwe, sięga do archiwów. Mam również wrażenie, że autorka stara się ograniczać swoje komentarze i raczej daje się wypowiedzieć rozmówcom, no chyba, że jest to rozdział "śledczy", gdzie silą rzeczy musi próbować ułożyć obraz z wielu puzzli i prezentować swoje wnioski (tak było np. przy temacie udziału (bądź jego braku) Herberta w konspiracji).
Same relacje zresztą często bywają sprzeczne (zwłaszcza, między bezpośrednimi świadkami jakichś wydarzeń, a tymi, którzy znają je z drugiej ręki). Nie wszyscy też zgodzili się wypowiedzieć- choćby żona poety.
I tyle, jeśli chodzi o stronę techniczną, poza tym, że czyta się sprawnie i bezproblemowo.
Bardzo, bardzo ciekawe jest tło, zwłaszcza późne lata 40 i 50, które przeformatowały polskie elity intelektualne i określiły ich rozwój na wiele dziesięcioleci.

Teraz kilka faktów, które mnie zaskoczyły lub zmusiły do zastanowienia, do całości nie dam rady się odnieść, za dużo materiału po prostu)).
Otóż Herbert (podobnie zresztą jak ja) był studentem wyższej uczelni o profilu ekonomicznym, i to studentem wybitnym (tu podobieństwa z moją osobą się kończą). Nie po prostu bardzo dobrym, tylko uważany był za specjalistę w którejś z gałęzi makroekonomii. Dzisiaj oznaczałoby to, że mniej więcej na 4 roku taki delikwent zostałby natychmiast zassany do jakiejś korporacji i zajmował się nastepnie mnożeniem zer na koncie. Wówczas zresztą też była taka możliwość, tylko należało tylko wyjechać na Zachód (zrobił tak zresztą kolega Herberta z roku, Witold Kieżun, tyle, że niekoniecznie z własnego wyboru, byl dawnym żołnierzem AK i nie miał szansy nie tylko na rozwój zawodowy, ale i na normalne życie).
Nie wiem, ilu jest wśród niezłych ekonomistów z pokolenia 70/80 potencjalnych równie dobrych poetów, ale podejrzewam, że nie ujawnili się nie tylko ze względu na brak talentu a raczej... brak samozaparcia? Inne dostępne (i łatwiejsze) możliwości wyboru drogi życiowej.
Sam Herbert nie od razu pisał wiersze wybitne i stosunkowo późno zaczął pisać cokolwiek. Wcześniej przez jakieś 10 lat szlifował swój talent. I tu dochodzimy do drugiego punktu, który wprowadził mnie w osłupienie - warunki życia, na które godził sie dobrowolnie, przez wiele lat, mając przed soba swój cel.

Powinnam zakończyć podpierając się jakimś fajnym cytatem, ale poniewaz nie mam w tej chwili dostępu do książki, więc po prostu polecam.
Moja ocena 5/6

Źródło zdjęcia- strona wydawnictwa.

czwartek, 9 września 2010

Twelve sharp- Janet Evanovich

Kolejna wakacyjna lektura,. tym razem babski kryminał z serii "numerycznej" ("Po pierwsze dla pieniędzy" itd). Powraca stara dobra Stephanie Plum, łowczyni nagród. Ostatnio czytałam piątą część cyklu (Twelve, jak łatwo zgadnąć jest częścią dwunastą), ale od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Steph nadal nie chce zalegalizować swojego związku z przystojnym policjantem Morelli, a to dlatego, że platonicznie (tak, tak, nadal platonicznie, mimo, że przegapiłam 7 części niewiele się tu nie zmieniło) leci na pracującego w pokrewnej branży ochroniarskiej Komandosa. Babcia Mazurowa nadal nałogowo odwiedza lokalny dom pogrzebowy, i gdy to tylko możliwe, wywołuje skandale otwierając trumny, a w wolne od uroczystości żałobne dni, próbuje używać życia, co nieodmiennie kończy się wypadnięciem dysku i dłuższą rekonwalescencją. I tak dalej, wszędzie malownicze postacie i zabawne sytuacje.
Czyta się bardzo przyjemnie. Fabuła i watek kryminalny nie mają tu większego znaczenia. Po 2 miesiącach od lektury z trudem przypomniałam sobie o co chodziło, ale chyba nie chce mi się go przeklepywać, bo w sumie nie ma on aż takiego znaczenia.
Idealna lektura do wanny. Nie wymaga natężonej uwagi i odpręża. Polecam na wakacje i nie tylko.

P.S. Jednak zarzucę to streszczenie, przynajmniej początku, żeby nie wyszło na to, że to jakieś romansidło.
Stephanie zaczyna nękać tajemnicze babsko z pistoletem, które twierdzi, że jest żoną Komandosa (której istnienie jest dla Steph całkowitym zaskoczeniem), i najwyraźniej dybie na jej życie. Kilka dni później może jednak przestać się nią martwić, przynajmniej w charakterze zagrożenia dla swojego życia, gdyż znajduje jej zwłoki. Jednocześnie policja z pomocą telewizji zaczyna szukać Komandosa, który porwał swoją córkę (o której istenieniu Steph dla odmiany wiedziała), a on sam pojawia się z torbą podróżną u jej drzwi.
Stephanie musi zdecydować, czy jej koledze na starość odbiło, czy też może padł ofiarą spisku...

poniedziałek, 6 września 2010

Ruth Rendell- Road Rage

Road Rage, nietłumaczona dotychczas na polski, to kryminał z ekologią w tle, ale nie taki, jakie masowo powstają obecnie, pewnie dlatego, ze napisany został w latach 80-tych, kiedy ekologia nie miała jeszcze statusu religii. O dziwo bowiem "obrońcy środowiska" sa tu czarnymi charakterami.

Jeśli macie podejrzenia, że ekologom nie zawsze chodzi o ochronę żuczków i pszczółek, a często niestety o politykę, wywieranie wpływu na ludzi lub po prostu (a fe) kasę, z przyjemnością przeczytacie tę książkę.

W okolicy Kingsmarkham, miasteczka, z którego pochodzi inspektor Wexford (zresztą bohater całej serii), ma powstać nowa droga. Ponieważ planowana trasa przebiega przez siedlisko unikalnych motyli, okolica zaludnia się demonstracjami ekologicznych aktywistów na czele z najbardziej bojową grupą działaczy przykuwających się do drzew. Aż w końcu najbardziej radykalna grupa, o której nikt wcześniej nie słyszał porywa pięć przypadkowych osób, w tym żonę inspektora Wexforda, i zapowiada, że będzie dokonywać na nich kolejnych egzekucji, jeśli budowa trasy nie zostanie wstrzymana.

Żądanie nietypowe jak na porywaczy- wstrzymanie czy nawet zaniechanie budowy jest decyzją administracyjną, która w każdej chwili może być zmieniona. Ich działania , jak na obrońców motyli wydają się zresztą dość radykalne, i oczywiście nie o motyle tu chodzi. Policjanci, przez domniemany pacyfizm ekologów, mają początkowo problem, czy można ich okreslić jako terrorystów.

Nie zdradzę, jak cała historia skończyła się dla porywaczy i porwanych (poza tym, że była naprawdę nieźle wymyślona). Ok, skończyła się źle, a jedyną osobą, która wyszła z tego bez żadnych szkód była chyba żona inspektora.
Ciekawe były dla mnie kulisy takiego ekoprotestu, to że nie przez przypadek właśnie te, a nie inne obiekty są przedmiotem protestów i wielkiej medialnej akcji, tymczasem inne, często bardziej szkodliwe dla ludzi otacza głucha cisza.
Jakby komuś było jeszcze mało dodatkowych atrakcji, mamy tu jeszcze echa eksperymentu Zimbardo- porywacze-amatorzy, z natury oczywiście łagodne baranki, bardzo szybko rozsmakowują się w swojej roli.
Warto przeczytać ze względu na wątki kryminalne i pozakryminalne. Jedna z lepszych moich lektur wakacyjnych, a przynajmniej najbardziej zapadająca w pamięć.


P.S. Wygląda na to, że Rendell jest całkiem przyzwoitą autorką, choć nie na topie. Przed wakacjami trafiłam na inną jej książkę "W Matni" (Going wrong) i też mam całkiem pozytywne wrażenia. Taka parodia "mrocznego studium obsesyjnej miłości". Jeśli trafię na kolejne jej książki, na pewno nimi nie pogardzę.