czwartek, 28 lutego 2013

Mistrz Twardowski - J.I.Kraszewski

Pan Twardowski, postać znana kiedyś niemal każdemu polskiemu dziecku, żył podobno naprawdę. Lekarz i astrolog na dworze Zygmunta Augusta, zakolegowany z braćmi Mniszchami (ojcem i wujem Maryny Mniszczówny, późniejszej żony dwóch Dymitrów Samozwańców), pomógł im w skoku na królewską kasę. Oni stali się magnatami, on zaś bohaterem niezliczonej ilości legend, baśni i wierszy.
Sam Twardowski najwyraźniej nie za bardzo radził sobie w zdobywaniu przyjaciół i zjednywaniu sobie ludzi, gdyż po upływie stuleci, gdy już większość papierowych dowodów na jego istnienie zjadły myszy, jego czarna legenda miała się jak najlepiej.
Widać wielka musiała być siła ludzkiego strachu i nienawiści, skoro przetrwała tyle pokoleń. Sam Kraszewski był bowiem przekonany, że Twardowski to postać tylko legendarna, taka polska wersja Fausta.
"Mistrz Twardowski" jest kompilacją wielu wersji jego historii
krążących wśród wiejskich bab drących pierze i piastunek straszących dzieci. Kraszewski nadał tym różnym, często sprzecznym ze sobą wersjom spójną, logiczną i nienaganną artystycznie formę. Książka naprawdę robi wrażenie - niby to taka sobie bajeczka o świadomym, dobrowolnym i tajnym współpracowniku mocy piekielnych, a jednocześnie wylewa się z niej taki ładunek zła, że aż momentami robi się nieprzyjemnie.
Oprócz tego mamy w "Mistrzu..." dawkę teologii w wersji popularno-ludowej,ale nie powinno to dziwić, 130 lat temu, kiedy nie było TV, lud zapewne żył bogoiskatielstwem w dużo większym stopniu niż teraz.
Można go wreszcie czytać jako metaforę współpracy ze złem wszelakim. Twardowski kombinował, że powspółpracuje trochę z diabłem, wyciągnie z tego ile sie da dla siebie, postara się narobić jak najmniejszych szkód innym, po czym wykręci się sianem. Tyle, że w praktyce system, z którym zaczął współpracę miał przewidziane furtki na okoliczność kolaboracji także z takimi cwaniakami. I Twardowski zamiast się wykręcić, wsiąkał coraz głębiej.
Niby JIK nie żył w czasach totalitarnych, ale świetnie opisał mechanizm, który wykorzystany został potem np. przez służby specjalne oparte na donosicielstwie. Jak widać: formy ludzkiego uwikłania w ciemne sprawy się zmieniają, ale istota zjawiska zostaje bez zmian.
Drugie skojarzenie zawdzięczam zacofanemu w lekturze. Z komentarza pod notką o doktorze Mengele: "wykorzystał okazję stworzoną przez system, żeby realizować własne ambicje". No właśnie; Twardowski też był gotowy na wiele, żeby wznieść się na wyższy poziom wiedzy, albo raczej pseudowiedzy, gdyż mieszanie w tygielku kociej krwi z rtęcią trudno uznać za działanie naukowe. Skutki zastosowania jego "mądrości" też zazwyczaj okazywały się opłakane, choć raczej dla sfery duchowej jego "pacjentów". Do lektury jak zwykle zachęcam, a moimi skojarzeniami można się nie przejmować.
Ot, to zwykła bajka:).

piątek, 22 lutego 2013

Fandorin, jajko i ja

Latem krążył łańcuszek o ulubionych czytadłach. Dzisiejszą notkę proszę uznać za aktualizację tej sprzed pól roku:).


 "Świat jest teatrem" Borisa Akunina to 13. tom z cyklu Erast Fandorin, który to cykl miał się już zakończyć na tomie 11-stym. Ale po nim przyszły opowiadania ("Nefrytowy różaniec"), następnie Akunin jeszcze raz się ugiął (zresztą trudno mu się dziwić, sprzedaje tyle tych egzemplarzy, że każdy kolejny Fandorin to spory zastrzyk gotówki). Wrażenia niestety bardzo średnie. Detektyw do tego stopnia nie w formie, że aż momentami zastanawiałam się, czy ja aby nie czytam Lackberg?
Ze Skandynawką o dziwo łączy tę książkę jeszcze jeden trop: rozbudowana warstwa uczuciowo - obyczajowa, a to za sprawą faktu, iż Fandorin pierwszy raz po kilku dekadach wreszcie się zakochał i to w kim? W aktorce. Stąd też zamiast prowadzić śledztwo wzdycha i pisze sztukę dla ukochanej.
Mimo wszystko jednak polecam, gdyż ja się bawiłam całkiem nieźle, a to za sprawą japońskiego asystenta detektywa - Masy i jego karkołomnych prób mówienia po rosyjsku. No i się wydało, że śmieszą mnie żarty nie najwyższych lotów.

 "Jajko i ja" Betty Mc Donald to kolejna trafiona w dziesiątkę polecanka młodej pisarki. Tlumaczenie na polski zawdzięczamy córce Wańkowicza - Marcie i paradoksalnie - właśnie "Jajko" rzuca światło na niejasne karty wańkowiczowego życiorysu. Jakiś czas temu przez blogi przetoczyla się dyskusja, czy Wańkowicz był czerwony, czy zaledwie różowy, jak równeiż czy wracając do PRL sprzedał się czy też nie. Jeśli ktoś się zastanawia, czy do powrotu skoniły Mela względy ideowe, finansowe, czy też chęć powrotu do szerszego obiegu czytelniczego, niech weźmie również pod uwagę teorię drobiową.
Otóż pisarz w ciężkich czasach dorabiał sobie do wiecznie zbyt szczupłych tantiem pracą na kurzej fermie. Po tym, jak dzięki Betty McDonald wiem już, jak wygląda taka robota, nie dziwię się już że King wybrał wędzenie się w spalinach w małym, naszpikowanym podsłuchami mieszkanku na rogu Rakowieckiej i Puławskiej. Lepsze to, niż codziennie... wstawać z kurami:).

piątek, 8 lutego 2013

"Rozmowy polskie latem roku 1983" - J.M. Rymkiewicz

Złota czcionka za najbardziej mylący tytuł wszechczasów. Czego bowiem spodziewałam się po tej książce? Niekończących się i nudnych rozmów o Polsce z dużą ilością Adama Michnika w tle. Ten Michnik to dlatego, że przy okazji kolejnego procesu, który wytoczył Rymkiewiczowi, pisarz skarżył się, podając jako dowód właśnie "Rozmowy...", że w dawnych czasach obydwaj mieli takie pozytywne relacje.
Na szczęście peanów na cześć Michnika jest tu bardzo mało (jakby ktoś potrzebował więcej polecam wywiad z JMR w "Hańbie domowej"), dużo za to lata, słońca, ryb, grzybów, suwalskiej przyrody i litewskich (a może pruskich czy też jaćwieskich legend). Czyli po prostu - wakacje nad jeziorem w pensjonacie chętnie odwiedzanym przez literatów. Czasy sa nielekkie, trudno kupić buty, ale kto by się przejmowal niedoborami w zaopatrzeniu, skoro jest tak ciepło, a na kolację zawsze można sobie coś złowić?
Owszem, rozmowy o Polsce są, ale snują się one niespiesznie, wciągając w swój nurt literackie odpryski. Obowiązkowo - Mickiewicza (ostatecznie wokół "rozciągają się litewskie lasy, tak poważne i tak pełne krasy", wcale nie jest to chwyt retoryczny - Suwalszczyzna jest geograficznie częscią Pojezierza Litewskiego), ale także Singera. Postacie z legend przenikają do snów bohaterów (to dla miłośników realizmu magicznego). A Pan Mareczek piszę książkę, niemalże online, "Rozmowy..." powstały bowiem właśnie latem 1983. Książkę niewymuszoną i pełną uroku, która niniejszym polecam choćby jako dawkę fotonów na nadchodzące wielkimi krokami przedwiośnie.

środa, 6 lutego 2013

Pożoga - Zofia Kossak-Szczucka

Jest pewien zwrot, który jest w stanie wywołać atak paniki nawet u najbardziej zaprawionych w bojach blogerów książkowych. Na jego dźwięk natychmiast gasimy komputery, wyłaczamy telefon i zaczynamy unikać listonosza. 
Polski debiut. Lektura wysokiego ryzyka. Także prawnego, gdyż zdarza się ostatnio, iż skrytykowani debiutanci straszą pozwami.
Pojawiają się głosy, że bezpieczniej stawiać w tej sytuacji na "autorów starej szkoły", zweryfikowanych przez upływ czasu i lata doświadczeń czytelniczych, wlasnych i cudzych. "Pożoga" Zofi Kossak wydawała się tutaj pewniakiem. Niestety - nie wzięłam pod uwagę, że nawet najlepszy pisarz kiedyś debiutuje.
Mistrzyni stylizacji pisze tutaj tak, jak wydawało mi się, że będzie pisać Rodziewiczówna - podniośle i z wykorzystaniem wszelkich możliwych kalek językowych. Sama zaś Rodziewiczówna z tego samego okresu (lata 20-ste: "Niedobitowski z przygranicznego bastionu") to gejzer ironii i sarkazmu. U Kossak-Szczuckiej straszą zaś lniane główki dzieci, westchnienia, achy i ochy. Tyle, jeśli chodzi o czytelnicze stereotypy.
Mimo wszystko warto jednak przebrnąć przez stylistyczne skamieliny, forma formą, ale liczy się przede wszystkim treść, a ta momentami frapuje i skłania do myślenia.
Zofia Kossak była żoną administratora jednego z  wołyńskich majątków należących do Józefa Potockiego - Nowosielicy.
Na Wołyniu spędziła większą część swojego życia (jako dziecko przeniosła się wraz z rodzicami z Lubelszczyzny), tamteż była świadkiem wybuchu rewolucji październikowej i dwóch burzliwych lat, które nastąpiły potem, kiedy to Ukraina wielokrotnie przechodziła z rąk do rąk: bolszewickich, niemieckich, a także ukraińskich spod kilku sztandarów.
Autorka stara się możliwie wiernie oddać przebieg wydarzeń, nie wybiega do przodu, nie umieszcza w tle informacji, którcych wówczas nei miała (na przykład na temat przebiegu frontów).
Jest to zapis końca świata, ale nie taki, jak byśmy się spodziewali. Moja oczekiwania w stosunku do  tej książki zostały ukształtowane przez skojarzenia z Rzezią Wołyńską (1943). Tymczasem Szczucka pisze, że (przynajmniej początkowo), wydarzenia na Wołyniu były przede wszystkim zamachem na własność. Wcale nie miały też charakteru nacjonalistycznego (czyli w tym przypadku antypolskiego, a także, do pewnego stopnia antyżydowskiego). Dość powiedzieć, że słowo "pogrom" początkowo odnosiło się przede wszystkim do rabunkowych napadów na polskie dwory.
Jednak stopniowo sprawy zaczęły się wymykać spod kontroli, stopniowo rozkręcała się spirala przemocy.
Wiele tu także goryczy w stosunku do wojsk Piłsudskiego, którzy nie przyszli w porę z pomocą swoim rodakom.
Czy warto przeczytać tę książkę? Mimo zgryźliwego wstępu uważam, że tak. Polski rynek jest od 20 lat zalewany różnymi sentymentalnymi książczynami, ludzi którzy dawne kresy wschodnie oglądali co najwyżej na jakimś szkoleniu partyjnym. A tu przynajmniej mamy nie jakaś cienką podróbę, a oryginał.