wtorek, 31 maja 2011

"Dziennik Serafiny" - J.I. Kraszewski


Zacznę od pytania pomocniczego: czy byliście już kiedyś we Lwowie? A jeśli tak, to ile razy?
Ci, którzy byli, zapewne powrócą tam jeszcze nie raz, tych, którzy nie byli, uprasza się o jak najszybsze nadrobienie tego niedopatrzenia. Jedni i drudzy mogą się tam wybrać wirtualnie dzięki "Dziennikowi Serafiny".
Porządną recenzję znajdziecie (lub może już czytaliście) u Lirael, tu tylko garść wrażeń. Rzecz dzieje się wprawdzie w roku 1876, ale bohaterka, osiemnastoletnia Serafina, jest dziewczyną na wskroś współczesną. Jej ideały dałyby się streścić w trzech słowach- "Fura, skóra i komóra", choć w wersji XIX-wiecznej brzmiało to jednak bardziej imponująco:
"Kareta, sześć koni, liberia... pałac na wsi...piękne zimowe pomieszkanie we Lwowie..Lato u wód...żadnych śmiesznych oszczędności co do stroju. Co kobieta warta, jeśli ubrać się nie może?"[1]
Jest też wyznawczynią życiowej odmiany feminizmu i piewczynią związków otwartych:
"Zupełna swoboda...(przyszły mąż)zazdrosnym być nie powinien, bo to jest śmieszne..."[2].
Co więcej, wyznając takie zasady jest też spadkobierczynią wielu polskich kobiet, które myślały podobnie (choć najwyraźniej daleko im było do ideału przysłowiowej "Matki Polki"):
"Ale przecie i ciocia i mama tak dobrze to rozumieją jak i ja, bom te zasady wzięła od nich. Wymagać ode mnie nie mogą, ażebym została męczennicą..."[3]
Osiemnastolatka porzuca pensję i z impetem wchodzi w życie. Z impetem tym większym, że dodatkową siłę nadają mu jej rodzice, którzy w sukcesie życiowym córki widzą możliwość realizacji własnych planów i ambicji. Jak potoczą się dalsze losy Serafiny? zachęcam do sprawdzenia.

To moje pierwsze spotkanie z Kraszewskim, ale, podobnie jak u Lirael, okazało się ono kompletnym zaskoczniem. Książka napisana jest z humorem i lekkością, i czyta się po prostu błyskawicznie. Mimo, że temat aż prosi się o dawkę dydaktyzmu - Kraszewski go unika i wyraźnie sympatyzuje z bohaterką. Książka celowała najwyraźniej w segment popularny - brak tu rozważań o społeczeństwie, moralności czy Bogu, których nie szczędzili Prus czy Sienkiewicz. Mimo wszystko - to jednak wyższa literacka półka niż współczesne czytadła. Polecam gorąco:).

****
I jeszcze uwaga techniczna- niestety nie mogę zostawiać komentarzy na blogach tych z Was, którzy mają włączona weryfikację obrazkową (wyjątkami są ci, którzy mają ustawione komentarze w formie wyskakującego okienka). Przyczyną może być jakieś genialne ulepszenie bloggera dotyczące tej funkcji, a lekarstwem zapewne zainstalowanie nowej przeglądarki. Ponieważ nie mogę tego zrobić na komputerze z którego korzystam, bardzo proszę o cierpliwość:). To, że nie komentuję, nie oznacza, że nie zaglądam:).


[1,2,3] Dziennik Serafiny, J.I.Kraszewski, Zrzeszenie Księgarstwa, Warszawa, 1987

czwartek, 26 maja 2011

Opowieści z dreszczykiem



Ostatnio mam kryzys na całej linii jeśli chodzi o kryminały. Wciąż czytam, ale już mało co sprawia mi przyjemność. Wyłamała się z tego trendu Ruth Rendell, brytyjska autorka, z niewiadomych przyczyn mało znana w Polsce (choć np. ekranizował ja sam Pedro Almodovar). Na blogu pisałam już o uroczo niepoprawnym politycznie "Road Rage", mam za sobą też dość niedawną lekturę "W matni" - parodystycznie potraktowanej historii "mrocznej obsesji".
Teraz wyciągnęłam z półki "The Copper Peacock", zbiór 7 opowiadań z dreszczykiem, niekoniecznie z typowo kryminalną akcją, natomiast tak sprytnie skonstruowane, że czytając je obgryzałam paznokcie, a przed każdym kolejnym byłam lekko zestresowana. Przy czym stres ten był wynikiem umiejętnie stopniowanego napięcia, które sprawia, że czytelnik spodziewa się po bohaterach wszystkiego najgorszego. Czasami spodziewa się zresztą zupełnie niepotrzebnie:).
Polecam, ale ostrzegam. Po lekturze zapewne będziecie dużo szybciej niż dotychczas reagować w sytuacji, gdy będzie wam groziło przejechanie kota. No i można nabawić się odrazy do owoców morza:).

wtorek, 24 maja 2011

"Marie jego życia" - Barbara Wachowicz


Oj, nie miał Noblista szczęścia do kobiet. Jako 20-parolatek ze zubożałej szlacheckiej rodziny mógł co najwyżej pomarzyć o założeniu własnej. Jako 30-latek zaczął sobie już wprawdzie wyrabiać markę w literackim świecie, jednak i to nie wystarczało wybrednym rodzicom posażnych panien (zerwane zaręczyny z Marią Kellerówną). W drugiej połowie życia miał odwrotny problem - był tak sławny, że ściągało to amatorki wygrzewania się w blasku tej sławy (druga żona- Maria Romanowska) lub kobiety zakochane bardziej w jego twórczości, niż w nim samym (Maria Radziejowska). Jeśli już udało mu się stworzyć udany, pełnowymiarowy związek (pierwsza żona- Maria Szetkiewiczówna), do akcji wkraczały tzw. czynniki obiektywne, tutaj w postaci gruźlicy, która kilka lat po ślubie pozbawiła życia partnerkę noblisty.
W miarę ustabilizowane życie mógł zacząc wieść pisarz gdzieś ok 60-tki, z zaprzyjaźnioną z nim od lat daleką kuzynką, Marią Babską.
Z takim życiorysem mógłby spokojnie konkurować z Mickiem Jaggerem, tyle, że Sienkiewicz Jaggerem nie był. Co więcej, nie był nawet XIX-wiecznym odpowiednikiem Jaggera, tylko normalnym facetem, który owszem, może popełniał błędy, ale niekoniecznie takie, za które trzeba było aż tak drogo płacić.
"Marie jego życia" traktują o prywatnym i uczuciowym życiu Sienkiewicza. Oparte są na listach, pamiętnikach a także wspomnieniach rodziny Sienkiewicza, a także jego wszystkich miłości. Książkę czyta się jednym tchem, to jedna z nielicznych lektur ostatnio, które przemierzałam, wykorzystując dosłownie każdą wolną chwilę.
To zasługa nie tylko gawędziarskiego stylu autorki, ale także faktu, że niedawna lektura "Rodziny Połanieckich" zostawiła mnie w wieloma pytaniami o biograficzny kontekst książki (a wiele pytań doszło dzięki dyskusji z innymi czytelnikami). Spieszę się zatem podzielić "kodem Połanieckich".
Już w trakcie małżeństwa z Marią z Szetkiewiczów, Sienkiewicz planował napisać "Kronikę szczęścia", zapewne miała to być powieść obyczajowa o miłości i życiu rodzinnym. Śmierć żony w naturalny sposób położyła kres tym planom. Pomysł ekshumował ok. 10 lat później, równolegle do starań o Marię Romanowską- bogatą, rozpieszczoną 20-latkę, przybraną córkę małżeństwa Wołodkowiczów. W pierwszej części "Połanieckich" centralną postacią jest wzorowana na pierwszej żonie Marynia, tak w drugiej najwięcej miejsca poświęca romansowi młodego poety - Ignacego Zawiłowskiego z rozpieszczoną (choć niebogatą) Linetą Castelli. Obydwie historie- prawdziwa i fikcyjna, wykazują znaczne podobieństwa. W obydwu przypadkach motorem napędowym związku były nie osoby zainteresowane, a otoczenie (w książce ciotka, w rzeczywistości przybrana matka). Podobna była również dynamika - początkowa fascynacja kobiet "artystyczną" duszą twórcy wypaliła się, i pozostało tylko ewakuowanie się ze związku, utrudnione dbałością o opinię publiczną. Fikcyjna Lineta ostatecznie zdradziła narzeczonego, prawdziwa Maria, mimo wahań i zerwania narzeczeństwa, poszła jednak ze swoim wybrankiem do ołtarza, tyle, że po miesiącu zmieniła zdanie.
Nie wydaje się, aby sam motyw zerwania narzeczeństwa był zaczerpnięty ze starej historii z Marią Kellerówną - porządną 19-latką wychowywaną niemal na zakonnicę. Zwłaszcza, ze w tamtym przypadku negatywną rolę odegrał ojciec, nie matka bądź ciotka.

Książkę bardzo polecam, można się z niej sporo dowiedzieć nie tylko o życiu uczuciowym pisarza, ale także o prywatnych kontekstach jego twórczości. kto na przykład wie, kim naprawdę był powieściowy Zagłoba?

poniedziałek, 23 maja 2011

"Kara" - Maja Wolny


30 listopada, rok 2006. Karolina, Polka mieszkająca na stałe w Belgii kończy tego dnia 30 lat. Swoje urodziny spędza nietypowo - w drodze z Polski do Brukseli. Na trasie E40, w ciągu kilku godzin dokonuje rozrachunku z własnym życiem. Życie to niełatwe i dramatyczne - emigracja, nieplanowana ciąża, małżeństwo z dużo starszym Belgiem, Janem Małkiem (potomkiem polskiego żołnierza), trudna relacja z teściową, depresja męża... Jednak (jak słusznie zauważyła Enga), jej problemy nie angażują. A dzieje się tak dlatego, że nie angazują również samej bohaterki.
Snuje ona swoją opowieśc w sposób tak zdystansowany, jakby opowiadała o osobie trzeciej. Przez chwilę podejrzewałam (niesłusznie), że może prowadzi ona swoją relację już z perspektywy pośmiertnej, spoglądając na nasz padół łez z góry.
Mamy zatem historię kobiety, która nie wciąga i nie angażuje. O co zatem chodzi w tej książce, i po co została napisana?
Tropów dostarczył mi niezawodny blurb (z króciutką opinią samej Olgi Tokarczuk).
Mamy więc trop pierwszy - trasa E-40, w bardziej cywilizowanych okolicach przyjmująca nawet postać autostrady, "najdłuższa droga Europy, trasa wschód-zachód, rozciagająca się od granicy kazachsko-chińskiej do kanału La Manche[1]".
Tę trasę, wielokrotnie przemierzaną przez Karolinę, budował jej teść - Józef Małek, druga ważna postać tej książki- pełen życia polski inżynier, żołnierz gen. Maczka, zdławiony przez swoją mieszczańską, belgijską żonę.
Łączy ona Wschód z Zachodem. Ten kierunek wschodni również uważam za ważny trop. Pochodzi stamtąd Białorusin Igor, wielka fascynacja Karoliny (dzięki któremu przypomnała sobie o "świecie, którego w Polsce już nie ma"[2]), także obywatelka Kazachstanu (punktu startowego E-40) - Vika, kobieta z sercem tak wielkim, jak to tylko mozliwe na Wschodzie.
Wschodnie korzenie ma również sama Karolina i jej mąż. Można powiedzieć, że w dziejach ich rodziny Polska była tylko epizodem, kolejnym przystankiem na pokoleniowej wędrówce ludów trasą E-40 na Zachód.
Również ze Wschodu przychodzi wszystko co wartościowe.
Pełen życia Józef Małek, charyzmatyczny Igor, altruistyczna Vika...
Polska była w stanie dać światu tylko nijaką Karolinę, która nie jest w stanie nie tylko stać się drugą Anną Kareniną, ale nie potrafi nawet zaangażować się we własne życie.

Wiem, że moja interpretacja jest ryzykowna. Miałam jednak z tą książką duży problem. Jest bardzo dobra technicznie, ostatecznie autorka szlifowała warsztat w renomowanym tygodniku opinii. Nie do końca jednak jestem pewna celu napisania książki, i jej przesłania.
To chyba odwrotna sytuacja niż u Magdaleny Kordel, gdzie mimo technicznych niedociągnięć z książki biła pozytywna energia. Mimo wszystko - chyba wolę taki wariant.


[1] "Kara", Maja Wolny, Prószyński i spółka, Warszawa 2009, s.16
[2] tamże, s. 210


Książka udostępniona przez Wydawnictwo Prószyński w ramach akcji Włóczykijka.

piątek, 20 maja 2011

"Zapiski Oficera Armii Czerwonej" - Sergiusz Piasecki


"Noc była czarna jak sumienie faszysty" - już pierwsze zdanie zapisków wydało mi się znajome. Nic dziwnego, jak się okazało trafiłam na książkę kultową. Pokolenia czytelników mogły pośmiać się z ignorancji Miszki Zubowa "oficera i konsomolca", mistrza sowieckiej nowomowy. Do lat 80-tych był to jednak śmiech nielegalny (wielu zapoznawało się z książką w formie bibuły), a do dziś jest mocno podszyty niepokojem. Przezabawne perypetie Miszki - kolekcjonera zegarków, wielbiciela sowieckiej kultury (a zwłaszcza jej najdoskonalszej emanacji- woszebijek*) oraz Józefa Stalina), na Dzikim Zachodzie mają swoje drugie dno - a jest nim los tych, którzy mieli pecha się z nim zetknąć. Zupełnie czasem przypadkowe kontakty z nim groziły uszkodzeniami ciała, zaprzyjaźnienie się i obdarzenie zaufaniem - utratą życia. Piasecki pokazuje, że spustoszenia dokonane w człowieku przez system totalitarny są nieodwracalne. Pustkę da się wypełnić tylko strachem i nienawiścią. A Miszka, na początku lektury przypominający humanoida, mimo wysiłków ludzi, z którymi się zetknie, nie zamieni się z powrotem w człowieka.
Książka jednocześnie zabawna (w czasie lektury trudno się powstrzymać, żeby nie zacząć się porozumiewać z otoczeniem za pomocą nowomowy (jak w tym przykładzie)) i ciężka. Pozostawia z niewesołymi refleksjami historycznymi i niestety także współczesnymi. Czy aby na pewno sami jesteśmy bowiem spadkobiercami opisanych przez Piaseckiego Polaków, czy może jednak więcej w nas Miszy Zubowa?



* woszebijka- odwszalnia

wtorek, 17 maja 2011

Hurtownia książek - nowa dostawa!

Tym razem znów hurtowa dostawa:). Wprawdzie o jednej książce miałam napisać dłuższą notkę, ale tak długo się do niej zbierałam, że mi wena zdążyła wyparować. Będzie zatem krótko:). Za to wyłącznie o książkach przeczytanych.

"Niemiecki bękart" autorstwa Barbie skandynawskiego kryminału, czyli Camilli Läckberg. To piąta część cyklu "Saga kryminalna", dla mnie będzie ona częścią ostatnią.
Jak zwykle mamy tu liczne wątki obyczajowe (rozwlekłością dorównujące polskiej telenoweli, z tą różnicą, że w polskiej telenoweli nie odgrywają aż takiej roli mniejszości seksualne), gapowatych policjantów (tym razem myślą jeszcze ciężej - tak, to jest możliwe). Jedyne co ratuje książkę, to wątek kryminalny, tym razem wyłamujący się ze schematu- zły psychopata mordujący blondynki podobne do jego macochy. Tyle, że wystarczyłby on na 150 stron, a książka ma 650:).

"Marika" Krzysztofa Kotowskiego- kompletnie niczym nie wyróżniająca się sensacja polskiego autora. Da się jednak czytać bez specjalnych zgrzytów. Plusem był brak "uatrakcyjniaczy fabuły", częstych u polskich autorów tego gatunku, nie było na przykład obowiązkowej postaci nimfomanki.








"Fototerapia" Katarzyny Sowuli, to taki antykapitalistyczny pamflet. Mamy tu absolwentów kierunków humanistycznych i artystycznych, którzy są zmuszeni przez życie i wolny rynek do wykonywania różnych upokarzających zajęć (łącznie z prostytucją). Plan był taki, że przeczytam kilka stron, i książka szybciutko powędruje do pudła- podaj dalej. Okazało się, że autorka przygotowała jednak tajną broń - humor. Dzięki jego sporym dawkom udało mi się przeczytać "Fototerapię" do końca.
Po co w ogóle czytać takie książki? Wbrew pozorom są niezastąpione w sytuacjach ekstremalnych (do torebki, w deszczu na przystanku, do wanny), gdy innych po prostu szkoda:).

Na ich tle zresztą można docenić książki naprawdę niezłe, a taką w tej dostawie okazały się "Królewskie węże" Jozsefa Holdosiego. Rozgrywająca się od lat 30-tych do 50-tych saga rodziny Kanyów- osiadłych węgierskich Cyganów przypomina czasami bajkę. Niemal wszyscy młodzi ludzie w tej społeczności, sprawiają wrażenie wybitnie untalentowanych, jeśli nie artystycznie, to często maja po prostu talent do cieszenia się życiem. Jednak ich najlepsze lata trwają bardzo krótko. Artyści osuwają się w szaleństwo, wielu zabija złamane serce. Inni popadają w zgorzknienie. Za to Ci, którym udało się przeżyć wiele lat i mimo fizycznej degradacji ocalić swoją duszę, stają się autorytetami i przywódcami swojej społeczności. Gdyż ta, mimo że zachwyca się młodością, ceni doświadczenie starców.
I o dziwo - często takimi przywódcami-autorytetami stają się kobiety.
Ponieważ życie Cyganów, oglądane z zewnątrz, nie należy do przyjemności, próbują je oswajać przez wprowadzanie do niego elementów baśniowych. A Holdosi tak umiejętnie je włącza do książki, że czaruje przy okazji także czytelnika.
Gorąco polecam, zwłaszcza miłośnikom egzotycznych klimatów w literaturze. jest okazja, żeby poszukać tej egzotyki nieco bliżej domu.

czwartek, 12 maja 2011

Zbiórka książek - kolejna edycja:).

Zaglądając do statystyk stwierdziłam, że sporą popularnością cieszy się post o zbiórce książek.
Ta o której pisałam w marcu już się skończyła, napiszę dziś o akcji, którz trwa przez cały czas.
Organizuje ją Fundacja Wykluczeni z Torunia.
Adresatami sa dzieci ze świetlic środowiskowych, które prowadzi, bądź z którymi współpracuje fundacja.

Zbiórka dotyczy:
-książek dla dzieci i młodzieży
-książek popularnonaukowych (dla młodszego użytkownika), słowników
-szczególnie poszukiwane są materiały do nauki angielskiego, a zwłaszcza słowniki obrazkowe, także multimedialne.

Adres wysyłki:

Fundacja Wykluczeni
ul.Rydygiera 36/2
87-100 Toruń
www: http://www.wykluczeni.org/
mail: wykluczeni@o2.pl
Na stronie Fundacji podany jest również kontakt telefoniczny.

Fundacja prowadzi również inne ciekawe akcje w tym książkową adopcję- polegającą na pomocy konkretnemu dziecku objętemu programem. Zachęcam do zajrzenia na stronę.

Fundacja jest aktywna na portalu wymiany podaj.net. Tutaj (link) znajdziecie kilka dodatkowych szczegółow, także korespondencję z fundacją (w tym moją).

Acha- tego posta można oczywiście kopiować, linkować, słowem - reklamować akcję:).

Przy okazji dziękuję wszystkim, którzy wzięli udział w poprzedniej zbiórce, szczególnie Maioofce, która zrobiła to za moim pośrednictwem:).

poniedziałek, 9 maja 2011

"Gawędziarz" - Mario Vargas Llosa



Tak to już jest, że zawsze, gdy pójdę do biblioteki, zawsze musi do mnie zamrugać z półki z prozą latynoamerykańską kolejna książka Mario Vargasa Llosy. Tym razem mrugał do mnie tak, że mało mu oko nie wypadło tom zatytułowany "Gawędziarz". Cóż było robić- zlitowałam się nad biedakiem, tyle, że przyszło mi potem srodze żałować tego impulsu.
"Gawędziarz" bowiem nie jest typową książką MVL - energetyczną prozą z zakręconą narracją, tylko dość tradycyjnym reportażem etnograficznym. A przynajmniej początkowo wygląda to na reportaż, gdyż im bliżej końca, tym bardziej ksiażka skręca w stronę fikcji.

Rzecz dotyczy jednego z amazońskich plemion - Macziguengów. MVL fascynował się nimi przez wiele lat, już od czasów studenckich (książka została napisana ok 30 lat później). Pierwszą przyczyną była ich niezwykła kultura. W ich etyce niezwykle ważne było utrzymanie harmonii ze światem, zwykłe zdenerwowanie mogło tę harmonię zaburzyć, więc Macziguengowie od zawsze wprawiali się w sztuce utrzymania spokoju. Z kiepskim dla siebie skutkiem - bezlitośnie wykorzystywali to zarówno kolonizatorzy jak i inne plemiona, spychając coraz głębiej w dżunglę. Innym unikalnym aspektem ich kultury była instytucja Gawędziarza - człowieka, którego jedyną funkcją w plamieniu było snucie opowieści, zupełnie oddzieloną od funkcji szamana czy czarownika. Zafascynowało to MVL, który najwyraźniej sam uważa się za Gawędziarza kultury Zachodu.
Drugim powód zainteresowania właśnie tym plemieniem był czysto prywatny- jego przyjaciel z lat studenckich - Saul Zuratas, był tak zafascynowany Macziguengami, że sam... stał się jednym z nich.
Te dwie przyczyny sprawiły, że MVL przez lata próbował literacko opracować temat Gawędziarza i jego plemienia. Pomysł jak podejść do tematu podsunęła mu dopiero wystawa zdjęć, którą zobaczył w dalekiej... Florencji.
Książka skonstruowana jest dwutorowo - z jednej strony pisarz przytacza swoją prywatną historię Macziguengów - rozmowy z Saulem w latach studenckich, kolejne wyprawy do dżungli (jedna z nich stała się bazą do napisania "Zielonego Domu"!), zarówno naukowe jak i reporterskie.
Część dokumentalna przepleciona jest opowieścią Gawędziarza- początkowo streszczającego maczigueńską mitologię, potem przechodzącego na tematy prywatne... w końcu zdradzającego swoją tożsamość.
Przyznam, że początkowo książka mnie nie porwała. Chciałam ją potraktować jako aneks do "Rio Anaconda" Cejrowskiego, lub innej "Blondynki w dżungli"- czyli po prostu kolejną pozycje dla szykujących się na wyprawę do Amazonii (także tych, którzy planują wyprawę palcem po mapie).
Jakieś 30 stron przed końcem MVL udowodnił, że zbyt wcześnie spisałam "Gawędziarza" na straty. Zza tego reportażu wyjrzał znowu pisarz pełną gębą, który ma coś do przekazania.
Co tym razem? Moim zdaniem obraca się tu wokół pozytywnych i negatywnych aspektów różnych kultur. Nie da się zmieniać tych negatywnych aspektów siłą i z pozycji autorytetu (jak robili to zdaniem MVL zarówno misjonarze, jak i wszelkiej maści naukowcy w stosunku do Indian).
Zmiany są możliwe tylko wówczas, gdy wniknie się w tę inną kulturę bardzo głęboko i przyjmie ją za swoją. Tyle, że niewielu jest w stanie to zrobić i niewielu się na to decyduje.
Nie wiem, czy polecać tę książkę. To pewniak dla tych, którzy interesują się egzotyczną Amazonią. Czy spodoba się komukolwiek innemu - to zależy od fazy Księżyca i położenia plam na słońcu - czyli jest wielką niewiadomą. Podobnie zresztą, jak było w przypadku "Raju tuż za rogiem".

piątek, 6 maja 2011

"Rodzina Połanieckich" - Henryk Sienkiewicz


Stach Połaniecki postanowił się ożenić. A że był to człowiek przedsiębiorczy, przyzwyczajony do realizacji celów biznesowych, zakasał rękawy i zabrał się z energią także do tego celu prywatnego.
W czasie jednej ze swoich podróży służbowych (rzecz dotyczyła windykacji długów), spotkał pannę nieszpetną, a do tego prawdziwą szlachciankę, dobrą Polkę i katoliczkę - Marynię Pławicką. Prędko uznał, że to dobra kandydatka, gotowa zapewnić mu w przyszłości spokojne ognisko domowe i gromadkę spadkobierców, cóż z tego, skoro nie wziął pod uwagę uczuć panny (a dokładniej nie wziął pod uwagę tego, że jeśli przyłoży rękę do jej eksmisji z rodzinnego majątku, ta nie musi być do niego specjalnie przychylnie nastawiona). Tak to bywa, gdy miesza się biznes z uczuciem.
W bajkach (a w życiu czasem też) jednak bywa tak, że jeśli księżniczka jest łatwo dostępna, rycerze kręcą na nią nosem, wynajdując wyimaginowane wady, natomiast taka zamknięta w wieży błyskawicznie rośnie w cenę. Niemożność zdobycia Maryni doprowadziła więc do tego, że biznesmen Stach naprawdę poważnie się zakochał. Po sforsowaniu wielu przeszkód rodem z Jane Austen udało mu się w końcu doprowadzić swą wybrankę do ołtarza, tylko że...w tym momencie dochodzimy dopiero do połowy książki!
Dalej bowiem kończy się bajka, a zaczyna życie, i zanim historię Połanieckich będzie można chwilowo zakończyć sakramentalnym: "i żyli długo i (względnie) szczęśliwie", będą musieli zjeść razem przysłowiową beczkę soli, sporo nauczyć się o swoich charakterach, dotkną dna, a potem się od niego odbić.
"Rodzina Połanieckich" to wcale nie bajka, i wcale nie romans (no, może najwyżej w 40%), ale bardziej historia o dojrzewaniu (człowieka na oko już dojrzałego, zarówno jeśli chodzi o wiek (35+) jak i doświadczenie życiowe), miłości (ale nie tylko tej romantycznej), pracy nad związkiem.
Mam wrażenie, że Sienkiewicz zaplanował tę książkę jako rodzaj poradnika, a może nawet kursu przedmałżeńskiego, głównie dla facetów. Świadczy o tym mnogość bohaterów drugoplanowych, dokonujących różnych wyborów życiowych, a potem borykającymi się z ich skutkami. Niejednokrotnie czytając widziałam w tle grożącego paluszkiem mistrza Sienkiewicza grzmiącego: "Nie idźcie tą drogą!". Nie jest to jednak prosta historyjka dydaktyczna. Nawet najczarniejszy charakter ma szansę na rehabilitację, gdy okaże trochę serca i odkryje drzemiące w sobie pokłady dobra.
Czy ta historia jest nadal aktualna - jak najbardziej. W dziedzinie uczuć, emocji a także stosunków międzyludzkich , tak naprawdę zmienia się nie tak wiele, jak nam się wydaje.
Aby nie wpaść w patos Sienkiewicz doprawił swoje danie sporą dawką humoru.
homeopatyczna próbka: pan Pławicki (ojciec Maryni, alter ego imć Zagłoby):
"w grzecznościach, jakie prawił pani Emilii zawadzał aż o mitologię, co było nawet pod pewnym względem usprawiedliwione, patrzył na nią bowiem jak satyr".
Lektura warta poznania bądź przypomnienia, ze względu na słuszną objętość powinna się spodobać tym, którzy lubią godzinami leżeć na plaży, bądź wędkarzom. Zamiast czekać na wieeelką rybę wpatrując się w spławik, lepiej jednym okiem czytać "Połanieckich":).

środa, 4 maja 2011

"Zimowa opowieść"- William Shakespeare


Początkowo mi się nie podobało. Nie wiem, czy to przez tłumaczenie Macieja Słomczyńskiego (może wierne, ale jakieś mało porywające), czy może przez stylistyczną niejednorodność.
Pierwsze dwa akty bowiem to czystej wody tragedia, połączona ze studium tyranii, oparta zresztą luźno na losach Anny Boleyn (król Sycylii- Laertes, oskarża swoją żonę Hermionę o wiarołomność, nowonarodzoną córkę przeznacza na karmę dla ptactwa padlinożernego, co z kolei skutkuje śmiercią tejże żony i starszego synka). Dalsza cześć to romantyczna sielanka (zaginiona córka- Perdita odnajduje się po latach w pasterskiej chacie) z elementami łotrzykowskimi (zapewne bardzo śmiesznymi w czasach elżbietańskich, teraz jakby mniej), prowadząca nieodwołalnie do happy endu (o charakterze już zdecydowanie komediowym).
Po przeczytaniu całości uznałam jednak, że w tym szaleństwie być może jest metoda. Bo chyba rzeczywiście tak jest, że łatwo jest stracić, to co w zyciu dla nas ważne, a odzyskanie tego zajmuje wiele czasu (w optymistycznym wariancie), bądź okazuje się niemożliwe.

Jako książka do czytania "Zimowa opowieść" okazała się mało porywająca, ale chętnie dam jej kiedyś szansę w wersji scenicznej.

poniedziałek, 2 maja 2011

Czytelnicze niepowodzenia i "Wykształcona Amerykanka"


Ostatnio jakoś nie mogę sobie dopasować lektury.
Przed majówką miałam luźny pomysł na nowe wyzwanie- czytanie zapomnianych książek w ramach serii KIK. W ramach próby zaatakowałam więc najbardziej zakurzoną książkę z tej serii w moich zbiorach. Padło na Amerykańską-Meta-Powieść* (o dekonstrukcji społeczeństwa, polityki i jednostki). Przypadł mi do gustu jej oszczędny styl i umiejętnie budowany nastrój. Gorzej z treścią. Po przeczytaniu 1/3 miałam wrażenie, że sama ulegam dekonstrukcji, a do tego autorka sprzedaje mi po cichu treści, na których zakup raczej nie mam ochoty. Efekt- poszła do pudła z książkami do oddania:).


Skoro nie KIK, to może coś z innej starej serii- Koliber?
Biorę Sztandarowy-Zbiór-Opowiadań-Z-Amerykańskiego-Południa** i zasypiam. Próbuję jeszcze raz - czytam po raz kolejny te same strony i wydają mi się zupełną nowością. Najwyraźniej rzecz zupełnie nie dla mnie. Kierunek- pudło.








Wyciągam z półki Polskie-Political-Fiction*** (znanego mi wcześniej autora) i znów nie jestem w stanie czytać. Przypuszczalnie dlatego, że większą dawkę politycznej fikcji znajdę w przypadkowo wybranej gazecie:). Marszowym krokiem wędruje do pudła.








Kolejna próba: "Stonowany opis romansu carskiego żołnierza z Polką"**** (sprzed 30 lat, polskiego autora) innym razem bardzo by mi się spodobał. Teraz okazał się nadmiernie stonowany. W dodatku mój wyciągnięty ze strychu egzemplarz był tak przeżarty kurzem, że aż dostałam jakiejś tajemniczej wysypki. W tej sytuacji książka nawet do pudła się nie nadaje:(. Ale może kiedyś dam książce drugą szansę:).







Bez większych nadziei sięgnęłam zatem po kolejnego "Kolibra", a była to "Wykształcona Amerykanka" Johna Cheevera. To 4 opowiadania traktujące o materializmie i wewnętrznej pustce Amerykanów. Więc na oko nic specjalnego, kolejny smęt. Ratuje go jednak poczucie humoru i groteskowe pomysły.
Pierwsze opowiadanie, "Brygadier i golfowa wdowa" (gdzie jednym z ważnych rekwizytów jest schron przeciwatomowy) zaczyna tak:

"Nie chciałbym być jednym z tych pisarzy, którzy rozpoczynają każdy ranek wołaniem: 'O, Gogolu! O, Czechowie! O Theckerayu i Dickensie! Co byście poczęli ze schronem przeciwlotniczym, zdobnym we cztery gipsowe kaczki, rynienkę dla ptaków i malownicza grupę trzech krasnoludków w czerwonych kapturkach i z długimi brodami?' Nie chciałbym, jak powiadam, zaczynać w ten sposób dnia, często się jednak zastanawia, co by ci nieboszczycy zrobili".*****

Całość to umiejętnie wymieszana komedia z tragedią z licznymi rodzynkami w cieście w postaci ciekawych rozwiązań fabularnych. Przykładem jest "Pływak", gdzie bohater opływa dookoła miejscowość... przemieszczając się między kolejnymi basenami w rezydencjach swoich sąsiadów.
Wadą tej książki jest to, że byłą taka krótka. Po godzinie miałam lekturę z głowy. I co tu czytać dalej?





* "Demokracja" Joan Didion
** "Jezioro Księżycowe"- Eudora Welty
***"Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej"- Artur Baniewicz
**** "Czarny romans"- Władysław Terlecki
***** Wykształcona Amerykanka" John Cheever, s 7

Po beatyfikacji Jana Pawła II

Fragment homilii papieża Benedykta XVI odczytany w języku polskim:

Swoim świadectwem wiary, miłości i odwagi apostolskiej, pełnym ludzkiej wrażliwości, ten znakomity Syn narodu polskiego, pomógł chrześcijanom na całym świecie, by nie lękali się być chrześcijanami, należeć do Kościoła, głosić Ewangelię. Jednym słowem: pomógł nam nie lękać się prawdy, gdyż prawda jest gwarancją wolności.



źródło