piątek, 12 marca 2010

Chodźmy razem*- czyli dlaczego obraziłam się na chick lit

*Josie Lloyd i Emlyn Rees oczywiście

Chick lit (literatura dla kurczaków???))) to bardziej zjawisko socjologiczne niż literackie. W którymś momencie sprytni spece od marketingu uznali, że klasyczny romans z galopującymi końmi, wojną secesyjną i innymi atrybutami, nijak ma się do życia współczesnej 20-30 letniej czytelniczki zasuwającej w biurze i umawiającej sią na randki internetowe. Wtedy powstał chick lit- z bohaterką będącą klonem swojej czytelniczki i okazał sie strzałem w dziesiątkę. Miliony zaczęły fascynować się życiem Bridget czy Zakupoholiczki. Taki target nie dał się zignorować. Do romantycznej akcji szybko dołączono pochwałę kupowania i dbałości o swój wygląd. Teksty zaroiły się od przeróżnych marek (z reguły dostępnych na rynku brytyjskim lub amerykański, ale gdyby kiedyś Harvey Nichols lub Nicole Farhi zdecydowali się wejśc na polski rynek - dzięki Zakupoholiczce jestem przygotowana))).
Za marketingiem szybciutko poszła też innego rodzaju propaganda.
Większość chick litów składa się z elementów do składania- jest grono przyjaciółek, nieodzowny kolega gej, kariera w korporacji (nie jakaś wybitna, zazwyczaj jest to zwykłe przekładanie papierów), panny młode masowo uciekające sprzed ołtarza od konserwatywnych narzeczonych, szczęście w ramionach specjalistów od tarota i feng shui (którzy na koniec okazują się ukrytymi milionerami- oczywiście po to, aby sponsorować zakupy u Harvey Nicksa))). Wszystko okraszone humorem (ta okrasa z ksiązki na książkę wydaje się jednak coraz cieńsza, np u takiej Isabel Wolff IMO stopniała prawie do zera). I tak dalej.
Łyka się taka lekturę bezboleśnie: w wannie, zatłoczonym autobusie (szczególnie gdy sie stoi nas jednej nodze). I nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że nie tylko czyta po raz 20-sty to samo, ale są to treści, które budzą w nim sprzeciw. Coś takiego przeżyłam przy okazji lektury "Chodźmy razem". Opowiada o "miłości" (po tym, co napisze dalej trudno nie wziąć mi tego słowa w cudzysłów) Jacka, którego hobby jest zaliczanie panienek na imprezach i słodkiej, a mimo to nie mniej od niego doświadczonej, Amy.
Nie o fabułę jednak tym mi chodzi. Doszłam do momentu, kiedy obydwoje bohaterów decyduje się, że chcą być razem. I co? NATYCHMIAST idą do łóżka. W tym momencie miałam uczucie deja vu. Tak robią wszystkie bohaterki (i bohaterowie) chik- litów, poza tymi, których akcja urywa się, gdy związki są w fazie projektu.
Abstrahuję tu od oceny takiego zachowania, w życiu różnie bywa. jednak w świecie chick litu bywa tak ZAWSZE. Zaczęłam sie zastanawiać, czy może istnieje w amerykańskich wydawnictwach taka instrukcja pisania produktów dla młodych kobiet, a jeżeli tak, to jakie intencje przyświecały komuś, kto ją stworzył. Myślę, że raczej mało chlubne. Można wprawdzie debatować, czy książka może mieć wpływ na zycie jej czytelniczki, zwłaszcza taka produkowana masowo. Może jedna nie, ale 30-ta taka książka już tak. Ostatecznei kropla drąży skałę.
Zresztą w samym "Chodźmy razem" widać, jak dalej się rozwijają tak zaczęte związki. Po pierwszym kryzysie, którego tłem jest domniemany brak wierności Jacka, Amy czmycha gdzie pieprz rośnie (bo ostatecznie niby dlaczego miałaby mu ufać?). Wprawdzie wraca, i wszystko kończy się wielkim Happy Endem, mam jednak przeczucie, że jest to powrót tylko do czasu kolejnego kryzysu.
Od oceny się powstrzymam, bo nie o ocenę tu tym razem chodzi.

4 komentarze:

  1. Słowo "chick" w określeniu "chick lit" oznacza młodą, raczej głupiutką ale za to bardzo atrakcyjną, dziewczynę. Nie kurczaka.

    OdpowiedzUsuń
  2. To był żart, Anonimowy, przyznaję, że kiepski:).

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie wiem, czy można do tej kategorii zaliczyć serie Tysiąc dni w .... Dostałam w prezencie Tysiąc dni w Wenecji- jako fanka włoskich klimatów rzuciłam się na książkę, a tam ona poznaje jego i zaczynają się problemy, czy on ją kocha, czy ona jego... Wenecji prawie wcale, za to przenoszą się do Ameryki. Jedna z niewielu książek, które mnie znudziły i wkurzyły, której nie przeczytałam do końca, tylko przeleciałam w poszukiwaniu Wenecji. Nie zrecenzuję, bo musiałabym przeczytać, a na to szkoda mi czasu. Pozdrawiam
    Gosia

    OdpowiedzUsuń
  4. Trudno mi powiedzieć, czy to chick lit, czy po prostu romans, ale nie ciągnie mnie w stronę De Blasi ani trochę:).

    OdpowiedzUsuń