Tak się składa, że
kończyłam podstawówkę jeszcze w czasach PRL. Załapałam się
nawet na akademie ku czci rewolucji październikowej, a w jednej
nawet (jako siódmoklasistka) śpiewałam w chórkach. Na szczęście,
gdy byłam już w ósmej klasie akademie stały się passe i udało
mi się uniknąć recytowania przed całą szkołą jednego z
rewolucyjnych evergreenów.
Dlatego trudno mi
zrozumieć, dlaczego moja wiedza na temat Lenina, poza kilkoma
ogólnikami, sprowadzała się do tego, że leży aktualnie
zabalsamowany w mauzoleum na Placu Czerwonym. Nawet moje informacje o
jego związku z Nadieżdą Krupską okazały się błędne. Liczni
leninofobi z mojego otoczenia wmawiali mi przez lata, że był to
związek “na kartę rowerową”, tymczasem okazało się, że
został on pobłogosławiony przez popa (inna rzecz, że ślub wzięli
tylko dlatego, żeby razem wyjechać na zesłanie).
Czy “Lenin w Zurychu”
rozszerzył moją wiedzę? Tak, ale w dość niespodziewanym
kierunku. Sołżenicynowski Lenin to domowy tyran ( i to raczej
żałosnego kalibru – pomiatający zoną, czujący natomiast
respekt przed teściową), zdradzający wyraźne objawy nerwicy
natręctw odstępstwo od planu dnia oznaczało dla niego dzień stracony) do tego nękany
przez dolegliwości o podłożu psychosomatycznym.
Do tego polityk z niego
raczej słaby – buduje swoją partię metodą kolejnych rozłamów
i wciąż zaskakują go wydarzenia w kraju (najpierw rewolucja 1905,
potem lutowa z 1917-go), co oznacza, że wpływ na nie ma raczej
nikły.
Żaden z niego menadżer
(od zarządzania partyjnymi zasobami ludzkimi). O charyzmę też go
raczej trudno podejrzewać, przynajmniej gdy widzimy go jak peroruje
po kawiarniach do garstki znudzonych szwajcarskich działaczy.
Jedyne, co mu wychodzi,
to konstruowanie kolejnych wizji przyszłego zwycięstwa rewolucji,
założeń, jakimi będzie się kierować to nowe społeczeństwo
plus podstawowych śródków koniecznych do osiągnięcia celu (a
było to wywołanie wojny domowej w celu zniszczenia więzi
społecznych i dekonstrukcja carskiej Rosji).
W zasadzie – dziwna to
książka – niby Sołżenicyn pisze o rzadko wspominanych faktach
(że bolszewicy byli wspierani i sponsorowani przez Cesarstwo Niemieckie), ale jego
Lenin jest jakiś taki pozbawiony pazurów. W dodatku książka
kończy się na maju 1917, kiedy nie miał jeszcze szans zamoczyć sobie ich we krwi.
Dla rozszerzenia
kontekstu zajrzałam sobie szybko do odpowiednich rozdziałów
“Historii świata od 1917 do lat 90-tych” Paula Johnsona (autor
koncentruje się tu na czynniku ludzkim i duchowym klimacie epoki,
dzięki czemu ksiażka nadaje się świetnie do “zwykłego”
czytania) i niby jest to ten sam Lenin, a jednak Johnsonowi jestem w
stanie uwierzyć, że ten własnie człowiek był w stanie przejąc
cały kraj i zrobić z nim potem to, co mu się podobało.
Fakt, że był socjopatą
zadziałał na jego korzyść. Nie istniały dla niego żadne bariery
w postaci zasad czy tradycji. Razem z garstką kumpli szli po władzę na bezczelnego (no i niestety zwyciężyli).
Wygląd ana to, że
Sołżenicyn tak naprawdę dokonuje liftingu legendy “dobrego
Lenina” (która funkcjonowała sobie w opozycji do “złego
Stalina”). Tyle , że dobry oznacza w tym przypadku – słaby.
Wracając do Sołżenicyna-
za czasów, kiedy to jeszcze moja podstawówka organizowała te
akademie “ku czci”, o których wspomniałam na początku
Sołżenicyn (razem z Sacharowem) uznawani byli za symbole
antykomunistycznego oporu. Tymczasem rola ruchu dysydenckiego bywała
czasem niejasna. Jeśli ktoś chce sobie na ten temat poczytać, warto zajrzeć do Mackiewicza[1].
Ogólnie - kończę to spotkanie z Wladimirem Iliiczem niezbyt wstrząśnięta, ale za to mocno zmieszana.
[1] A konkretnie do : J. Mackiewicz, B.Toporska "Droga Pani..."
Źródło zdjęcia- amazon.com.
cięzka chyba lektura była?
OdpowiedzUsuńbtw. u mnie te opowieści Kairu w bibiliotece zostały zakupione tylko w pierwszym tomie, jak masz dalsze, to ja się z checią piszę:)
życie & podróże
gotowanie
Po angielsku, więc w sumie nielekka.
OdpowiedzUsuńZobaczę, co tam mam i dam znać na priv.
Taka postać nie może się dobrze kojarzyć.
OdpowiedzUsuńNatanno,
Usuńteoretycznie nie powinna, przynajmniej w Polsce.
Podczas trwającej u mnie przeprowadzki, znalazłam przedwczoraj prawdziwą perełkę - "Małe i wielkie opowiadania o Leninie" z 1970 roku. Czytałam to w liceum, teraz z radością ponownie zaczęłam wertować kartki. Naturalnie to zupełnie coś innego od książki Sacharowa - to przykład niezwykle śmiesznej, choć w założeniu oczywiście poważnej, grafomanii. Na odstresowanie genialne.
OdpowiedzUsuńKarolino,
Usuńnie wiedziałam, że jesteś miłośniczką takich perwersyjnych przyjemności:). Sama zresztą też bym chętnie rzuciła na cos takiego okiem:).
Mam za sobą "Kocham rewolucję" Sołżenicyna i uczucia mam mieszane. Jestem ciekawa jego pozostałych dzieł.
OdpowiedzUsuńTo mnie zmartwiłąś, bo nabylam ostatnio w Dedalusie. Z tego co pamiętam, to chyba niedokończona książka, może to przez to?
UsuńDużo sobie obiecuję po "Morelowych konfiturach" Sołżenicyna, które pojawią się pod koniec września.
OdpowiedzUsuńKiedyś widziałam radziecką książeczkę przedstawiającą Lenina wśród dzieci, był stylizowany wręcz na świętego.
Sprawdziłąm o czym te "Konfitury", gdyż tytuł skojarzył mi się z Rumer Godden, ale widzę, że jednak chyba nie odbiega tematyką od innych książek Sołżenicyna.
UsuńTak sobie myślę, że pewnie teraz tylko dynastia Kimów wydaje podobne książeczki...
Ja pamiętam pięknie wydaną - oczywiście w ZSRR - opowieść o dzieciństwie Lenina, miałam to w celach podwyższania kwalifikacji językowych w szkole i strasznie mi żal, że gdzieś zaginęło po drodze, bo bym teraz z dziką rozkoszą przeczytała :)
UsuńTo przeczytałam - gratuluję tych kwalifikacji językowych, moje leżą i kwiczą:(.
UsuńP.S. Zajrzałam na Twojego bloga- fajny dobór lektur:).
Ależ zapewniam Cię, że moje leżały i kwiczały również po ukończeniu edukacji... przez lat... ho ho. Nagle coś mi strzeliło do głowy i pożyczyłam z biblioteki na próbę jedną Doncową po rosyjsku. Co to był za koszmar! Okazało się, że nie do końca bukwy odróżniam :)
UsuńAle wygląda na to, że jak już coś raz wbili do łba, to to gdzieś tam głęboko siedzi ukryte i tylko czeka okazji, żeby się światu objawić :)
Przełomowy moment to był ten, gdy przeczytałam, że coś tam ktoś ma w "liochkich". Nagle wypłynęła mi w mózgu fraza "wospalienie liochkich" (zapalenie płuc) - ot tak, z niebytu :) i zaraz przypomniałam sobie, jak siedzieliśmy w kabinach i czytaliśmy jakiś miesięcznik, którego nazwy niestety nie pamiętam, typowa dla tamtych lat propagandziocha.
Powiem szczerze, że od czasu, kiedy na blogu wymian książkowych Ines (http://taniaksiazka-inez.blogspot.com/) zobaczyłam parę smakowitych kąsków po rosyjsku, nurtuje mnie myśl, czy by nie spróbować poczytać czegoś lekkiego równolegle z polskim tłumaczeniem.
UsuńPewnie lekko nie będzie, bo ja na bank wiem, ze ledwo odrózniam bukwy:(.
Polecam gorąco, zachęcona własnym przykładem :)
UsuńWszystko szybko wraca, byle się nie zniechęcić - pierwsza książka zabrała mi 3 tygodnie... ale jaki zysk! Jest internetowa księgarnia rosyjska, często są tam wyprzedaże i można za mały pieniądz mieć do dyspozycji to, czego po polsku nie znajdziesz :)
Do szukania rzeczy niewydanych po polsku jeszcze długa droga:).
UsuńNo nic, popróbuję tej szczególnej formy seansu spirytystycznego. Zobaczymy, czy i ile mi wróci:).
Respekt przed teściową ;) - to ciekawe.
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci czytania książek po angielsku i rosyjsku. Chylę czoła!
Bibliofilka - po rosyjsku - to nie ja. Ledwo odróżniam jedną bukwę od drugiej, aż się dziwię, gdzie wyparowały 4 lata nauki w podstawówce.
Usuń