wtorek, 18 września 2012

"Lenin w Zurychu" - Aleksander Sołżenicyn

-->
Tak się składa, że kończyłam podstawówkę jeszcze w czasach PRL. Załapałam się nawet na akademie ku czci rewolucji październikowej, a w jednej nawet (jako siódmoklasistka) śpiewałam w chórkach. Na szczęście, gdy byłam już w ósmej klasie akademie stały się passe i udało mi się uniknąć recytowania przed całą szkołą jednego z rewolucyjnych evergreenów.
Dlatego trudno mi zrozumieć, dlaczego moja wiedza na temat Lenina, poza kilkoma ogólnikami, sprowadzała się do tego, że leży aktualnie zabalsamowany w mauzoleum na Placu Czerwonym. Nawet moje informacje o jego związku z Nadieżdą Krupską okazały się błędne. Liczni leninofobi z mojego otoczenia wmawiali mi przez lata, że był to związek “na kartę rowerową”, tymczasem okazało się, że został on pobłogosławiony przez popa (inna rzecz, że ślub wzięli tylko dlatego, żeby razem wyjechać na zesłanie).
Czy “Lenin w Zurychu” rozszerzył moją wiedzę? Tak, ale w dość niespodziewanym kierunku. Sołżenicynowski Lenin to domowy tyran ( i to raczej żałosnego kalibru – pomiatający zoną, czujący natomiast respekt przed teściową), zdradzający wyraźne objawy nerwicy natręctw odstępstwo od planu dnia oznaczało dla niego dzień stracony) do tego nękany przez dolegliwości o podłożu psychosomatycznym.
Do tego polityk z niego raczej słaby – buduje swoją partię metodą kolejnych rozłamów i wciąż zaskakują go wydarzenia w kraju (najpierw rewolucja 1905, potem lutowa z 1917-go), co oznacza, że wpływ na nie ma raczej nikły.
Żaden z niego menadżer (od zarządzania partyjnymi zasobami ludzkimi). O charyzmę też go raczej trudno podejrzewać, przynajmniej gdy widzimy go jak peroruje po kawiarniach do garstki znudzonych szwajcarskich działaczy.
Jedyne, co mu wychodzi, to konstruowanie kolejnych wizji przyszłego zwycięstwa rewolucji, założeń, jakimi będzie się kierować to nowe społeczeństwo plus podstawowych śródków koniecznych do osiągnięcia celu (a było to wywołanie wojny domowej w celu zniszczenia więzi społecznych i dekonstrukcja carskiej Rosji).
W zasadzie – dziwna to książka – niby Sołżenicyn pisze o rzadko wspominanych faktach (że bolszewicy byli wspierani i sponsorowani przez Cesarstwo Niemieckie), ale jego Lenin jest jakiś taki pozbawiony pazurów. W dodatku książka kończy się na maju 1917, kiedy nie miał jeszcze szans zamoczyć sobie ich we krwi.
Dla rozszerzenia kontekstu zajrzałam sobie szybko do odpowiednich rozdziałów “Historii świata od 1917 do lat 90-tych” Paula Johnsona (autor koncentruje się tu na czynniku ludzkim i duchowym klimacie epoki, dzięki czemu ksiażka nadaje się świetnie do “zwykłego” czytania) i niby jest to ten sam Lenin, a jednak Johnsonowi jestem w stanie uwierzyć, że ten własnie człowiek był w stanie przejąc cały kraj i zrobić z nim potem to, co mu się podobało.
Fakt, że był socjopatą zadziałał na jego korzyść. Nie istniały dla niego żadne bariery w postaci zasad czy tradycji. Razem z garstką kumpli szli po władzę  na bezczelnego (no i niestety zwyciężyli).
Wygląd ana to, że Sołżenicyn tak naprawdę dokonuje liftingu legendy “dobrego Lenina” (która funkcjonowała sobie w opozycji do “złego Stalina”). Tyle , że dobry oznacza w tym przypadku – słaby.

Wracając do Sołżenicyna- za czasów, kiedy to jeszcze moja podstawówka organizowała te akademie “ku czci”, o których wspomniałam na początku Sołżenicyn (razem z Sacharowem) uznawani byli za symbole antykomunistycznego oporu. Tymczasem rola ruchu dysydenckiego bywała czasem niejasna. Jeśli ktoś chce sobie na ten temat poczytać, warto zajrzeć do Mackiewicza[1].
Ogólnie - kończę to spotkanie z Wladimirem Iliiczem niezbyt wstrząśnięta, ale za to mocno zmieszana.

[1] A konkretnie do : J. Mackiewicz, B.Toporska "Droga Pani..."

Źródło zdjęcia- amazon.com.

18 komentarzy:

  1. cięzka chyba lektura była?
    btw. u mnie te opowieści Kairu w bibiliotece zostały zakupione tylko w pierwszym tomie, jak masz dalsze, to ja się z checią piszę:)

    życie & podróże
    gotowanie

    OdpowiedzUsuń
  2. Po angielsku, więc w sumie nielekka.
    Zobaczę, co tam mam i dam znać na priv.

    OdpowiedzUsuń
  3. Taka postać nie może się dobrze kojarzyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Natanno,
      teoretycznie nie powinna, przynajmniej w Polsce.

      Usuń
  4. Podczas trwającej u mnie przeprowadzki, znalazłam przedwczoraj prawdziwą perełkę - "Małe i wielkie opowiadania o Leninie" z 1970 roku. Czytałam to w liceum, teraz z radością ponownie zaczęłam wertować kartki. Naturalnie to zupełnie coś innego od książki Sacharowa - to przykład niezwykle śmiesznej, choć w założeniu oczywiście poważnej, grafomanii. Na odstresowanie genialne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Karolino,
      nie wiedziałam, że jesteś miłośniczką takich perwersyjnych przyjemności:). Sama zresztą też bym chętnie rzuciła na cos takiego okiem:).

      Usuń
  5. Mam za sobą "Kocham rewolucję" Sołżenicyna i uczucia mam mieszane. Jestem ciekawa jego pozostałych dzieł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To mnie zmartwiłąś, bo nabylam ostatnio w Dedalusie. Z tego co pamiętam, to chyba niedokończona książka, może to przez to?

      Usuń
  6. Dużo sobie obiecuję po "Morelowych konfiturach" Sołżenicyna, które pojawią się pod koniec września.
    Kiedyś widziałam radziecką książeczkę przedstawiającą Lenina wśród dzieci, był stylizowany wręcz na świętego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sprawdziłąm o czym te "Konfitury", gdyż tytuł skojarzył mi się z Rumer Godden, ale widzę, że jednak chyba nie odbiega tematyką od innych książek Sołżenicyna.
      Tak sobie myślę, że pewnie teraz tylko dynastia Kimów wydaje podobne książeczki...

      Usuń
    2. Ja pamiętam pięknie wydaną - oczywiście w ZSRR - opowieść o dzieciństwie Lenina, miałam to w celach podwyższania kwalifikacji językowych w szkole i strasznie mi żal, że gdzieś zaginęło po drodze, bo bym teraz z dziką rozkoszą przeczytała :)

      Usuń
    3. To przeczytałam - gratuluję tych kwalifikacji językowych, moje leżą i kwiczą:(.
      P.S. Zajrzałam na Twojego bloga- fajny dobór lektur:).

      Usuń
    4. Ależ zapewniam Cię, że moje leżały i kwiczały również po ukończeniu edukacji... przez lat... ho ho. Nagle coś mi strzeliło do głowy i pożyczyłam z biblioteki na próbę jedną Doncową po rosyjsku. Co to był za koszmar! Okazało się, że nie do końca bukwy odróżniam :)
      Ale wygląda na to, że jak już coś raz wbili do łba, to to gdzieś tam głęboko siedzi ukryte i tylko czeka okazji, żeby się światu objawić :)
      Przełomowy moment to był ten, gdy przeczytałam, że coś tam ktoś ma w "liochkich". Nagle wypłynęła mi w mózgu fraza "wospalienie liochkich" (zapalenie płuc) - ot tak, z niebytu :) i zaraz przypomniałam sobie, jak siedzieliśmy w kabinach i czytaliśmy jakiś miesięcznik, którego nazwy niestety nie pamiętam, typowa dla tamtych lat propagandziocha.

      Usuń
    5. Powiem szczerze, że od czasu, kiedy na blogu wymian książkowych Ines (http://taniaksiazka-inez.blogspot.com/) zobaczyłam parę smakowitych kąsków po rosyjsku, nurtuje mnie myśl, czy by nie spróbować poczytać czegoś lekkiego równolegle z polskim tłumaczeniem.
      Pewnie lekko nie będzie, bo ja na bank wiem, ze ledwo odrózniam bukwy:(.

      Usuń
    6. Polecam gorąco, zachęcona własnym przykładem :)
      Wszystko szybko wraca, byle się nie zniechęcić - pierwsza książka zabrała mi 3 tygodnie... ale jaki zysk! Jest internetowa księgarnia rosyjska, często są tam wyprzedaże i można za mały pieniądz mieć do dyspozycji to, czego po polsku nie znajdziesz :)

      Usuń
    7. Do szukania rzeczy niewydanych po polsku jeszcze długa droga:).
      No nic, popróbuję tej szczególnej formy seansu spirytystycznego. Zobaczymy, czy i ile mi wróci:).

      Usuń
  7. Respekt przed teściową ;) - to ciekawe.

    Zazdroszczę Ci czytania książek po angielsku i rosyjsku. Chylę czoła!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bibliofilka - po rosyjsku - to nie ja. Ledwo odróżniam jedną bukwę od drugiej, aż się dziwię, gdzie wyparowały 4 lata nauki w podstawówce.

      Usuń